|
Forum Karawany Forum turystyczne
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Sławek
Dołączył: 14 Cze 2011 Posty: 6 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nieporęt
|
Wysłany: Wto 6:39, 14 Cze 2011 Temat postu: Senior Travel - hotel Marabout - Sousse |
|
|
Witam wszystkich,
tak mi w życiu było dane, że Tunezję odwiedziłem kilkadziesiąt razy. Wcześniej jeździłem tam indywidualnie, przeważnie samochodem. Ostatni raz w ten sposób podróżowałem w 2008 roku. Potem już tylko w formie zorganizowanej z biurami podróży. Ponieważ sam chętnie korzystam z opinii innych osób, chciałbym również podzielić się własnymi wrażeniami z tego kraju. Jako pierwszą postanowiłem opisać niedawną podróż do Sousse w ramach programu "Tunezyjskie słońce dla seniora".
Słońce dla seniora
Drugi rok z rzędu, w okresie świąteczno – noworocznym, jadę do Tunezji. Tym razem celem podróży jest miasto Sousse, gdzie w hotelu Marabut spędzę trzy tygodnie w ramach programu „Tunezyjskie słońce dla seniora”. Skorzystałem z oferty agencji Exim Tours, która jako jedno z kilku biur podróży sprzedawała wycieczki dla seniorów.
Idea projektu polegała na tym, by w sezonie mniejszego zainteresowania wyjazdami ze strony masowego turysty, dać możliwość miłego spędzenia czasu za rozsądne pieniądze tym, którzy wolnym czasem dysponują. A są to między innymi ludzie, którzy wkroczyli już w jesień życia, w tym emeryci. Z drugiej strony chodziło o zapewnienie ośrodkom wypoczynkowym dopływu klientów w okresie, gdy hotele mają zwykle wiele wolnych miejsc.
Prawie wszystkie oferty dotyczyły wyjazdów do Tunezji i Hiszpanii, zaledwie kilka obejmowało pobyty na Cyprze. Najatrakcyjniejsze propozycje zaprezentowała Tunezja. Podstawowym kryterium było ukończenie 50. roku życia przez jednego z uczestników wyjazdu. Pozostałe osoby zakwaterowane w tym samym pokoju mogły być młodsze. Można sobie zatem wyobrazić wyjazd dziadka z wnukami lub dowolną inną konfigurację. Jednak kluczowym argumentem w ofercie tunezyjskiej było zapewnienie możliwości wykupienia wyjazdu na czas od jednego do sześciu tygodni. Zaproponowano hoteli o standardzie trzy i cztero gwiazdkowym z wyborem wyżywienia według opcji half board (śniadanie + kolacja) lub all inclusive. Tak więc możliwość wyboru była naprawdę duża, nawet pomimo faktu, iż wszystkie hotele w ofercie „senior travel” znajdowały się wyłącznie w rejonie miasta Sousse – albo bezpośrednio w nim, albo w miejscowości Skanes, która jest położona kilkanaście kilometrów od Sousse i de facto może być traktowana jako odległe przedmieście.
Oferta hiszpańska była znacznie skromniejsza. Obejmowała wprawdzie hotele położone w kilku regionach kraju, ale pozostawiała uczestnikom niewielkie pole wyboru. Kryterium wieku było bardziej restrykcyjne – ukończone 55 lat. Drugi minus to wyjazdy wyłącznie tygodniowe bez możliwości łączenia w dłuższe pobyty. Jeżeli ktoś chciałby tak zrobić, musiałby wykupić kilka wycieczek tygodniowych. Można było odnieść wrażenie, że Hiszpanie oprócz zrobienia dobrze hotelarzom, chcieli zapewnić maksimum pasażerów swoim liniom lotniczym. Istotnym czynnikiem przy podejmowaniu decyzji był fakt, iż oferty hiszpańskie były o 30 – 40% droższe od tunezyjskich.
Idąc do Exim Tours aby wykupić wycieczkę byłem zdecydowany na turnus dwutygodniowy. Podczas załatwiania formalności, miła pani powiedziała mi, że trzy tygodnie w ramach programu dla seniorów, kosztują raptem sto złotych więcej niż dwa i o ile mam czas, to jej zdaniem, warto skorzystać z takiej okazji. Nie dałem się długo namawiać i zdecydowałem się od razu. W ten sposób wykupiłem 21 dni pobytu z dwoma posiłkami za 2150 złotych.
Wyjazd
Byłem z siebie bardzo dumny, że zrobiłem świetny interes, aż do momentu, gdy w dniu wyjazdu znalazłem się na lotnisku w Warszawie. Exim Tours ma tam swój kiosk, w którym odbierałem dokumenty podróżne – bilet na samolot i voucher do hotelu oraz kilka ulotek informacyjnych. Tam zobaczyłem wywieszoną ofertę czterotygodniowego pobytu w tym samym hotelu, dokładnie w cenie mojego trzytygodniowego wyjazdu. Z pokorą odebrałem lekcję ekonomii turystycznej. Następny wyjazd będę kupować na lotnisku, nawet jeżeli będę musiał w tym celu udać się na lotnisko ze spakowaną walizką na dwie godziny przed odlotem bez żadnej gwarancji, że będą jeszcze wolne miejsca. Coś za coś.
Jestem zatem już na lotnisku, gdzie trzema autobusami dotarłem z mojej wsi w czasie poniżej dwóch godzin. Biuro podróży przygotowało dla każdego uczestnika imprezy eleganckie etui wielkości okładki na bilet lotniczy. Wewnątrz znalazły się właśnie bilety na samolot na trasie Warszawa – Monastyr – Warszawa, voucher do hotelu, polisa ubezpieczenia turystycznego obejmującego koszty leczenia, utraty bagażu i następstw nieszczęśliwych wypadków.
Z ubiegłorocznej lekcji ze znikaniem bagażu na Okęciu wyciągnąłem wnioski. Dlatego teraz, kupując wycieczkę przeczytałem tzw. ogólne warunki ubezpieczenia bagażu. Exim korzysta z usług jakiegoś ubezpieczyciela z Monachium. To niemieckie biuro nie rozpieszcza swoich klientów. W przypadku zaginięcia bagażu zwraca poszkodowanemu równowartość 150 euro dodatkowo pomniejszoną jeszcze o „udział własny” w wysokości 150 PLN. Ostatecznie wypłacane jest około 500 złotych, co odpowiada, mniej więcej, wartości samej walizki, bez jej zawartości.
Jeżeli natomiast bagaż zostanie zagubiony na kilka dni, podczas których jest się pozbawionym ubrań na zmianę, bielizny, kosmetyków, lekarstw, książek, laptopa, aparatu, kamery i w ogóle wszystkiego, co komu na wakacjach niezbędne, wówczas Monachijczycy nie proponują nic. Uznają, że człowiek powinien cieszyć się, że bagaż w ogóle się odnalazł, a to, że ktoś mógł mieć zmarnowane wakacje, to jego strata. Trzeba być świadomym, że zabezpieczenie interesów klienta przez ubezpieczyciela, wybranego przez Exim Tours, jest iluzoryczne. Zapewne za to niewiele kosztuje. Operator spełnił wymóg formalny nałożony na niego przez prawo. I na tym koniec. Traktowanie turystów w ten sposób przez naszego operatora świadczy o jego krótkowzroczności i braku dążenia do związania zadowolonego klienta na dłuższy czas.
Uświadomiwszy sobie, że mój bagaż jest źle chroniony, szybko wyszukałem ubezpieczyciela, który poważnie traktuje swoich usługobiorców. Najlepszą ofertęma Allianz Direct, gdzie wykupiłem dodatkowe ubezpieczenie do kwoty 500 euro w przypadku zaginięcia bagażu lub równowartości 120 euro za zagubienie czasowe. Usługa kosztuje 69 złotych za trzytygodniową opiekę i jest dostępna przez Internet od ręki.
Jestem więc na lotnisku, mam już komplet dokumentów, ustawiam się do odprawy bagażowej. Udających się do Monastyru obsługują trzy stanowiska.
Do każdego z nich oczekuje ponad dwudziestu podróżnych. Wiozą nas tunezyjskie linie lotnicze Nouvelair. Bagaże odprawiają szybko i sprawnie. Przed oddaniem walizki robię jej zdjęcie, aby ułatwić formalności, gdyby okazało się, że znowu trafiła nie tam, gdzie powinna była. Upewniam się, że naklejka zostaje zamocowana do uchwytu i uspokojony kieruję się do kontroli bezpieczeństwa.
Z daleka widać, że jest ona prowadzona według znacznie luźniejszych procedur niż przed rokiem.
Do prześwietlenia trafia tylko plecak i kurtka. Nie muszę zdejmować butów, paska od spodni, ani nawet opróżniać kieszeni. Bezpieczniaków mijam bez dodatkowych pytań i wchodzę na ziemię niczyją, czyli do strefy wolnocłowej. Sklepy szeroko otwarte, ruch umiarkowany, tłoku nigdzie nie ma. Jest spokojnie, brak pośpiechu, panuje wyczuwalne rozluźnienie.
Kontrolę paszportową pokonuję z marszu, nie ma żadnej kolejki ani ekstra formalności. Pani wopistka coś mamrocze i gdy proszę ją o powtórzenie, okazuje się, że właśnie pozwoliła mi przekroczyć granicę państwową. Twarda sztuka. Nie okazała ani cienia słabości. Żadnego uśmiechu, dzień dobry, czy do widzenia. Pies z nią tańcował.
Przy bramce, której numer miałem wpisany w boardingu, zbierają się pasażerowie lotu udającego się gdzieś do Anglii. Sprawdzam na monitorze, gdzie mi wyznaczono nowe miejsce zbiórki i idę tam od razu. Maszyna w barwach Nouvelairu czeka już przy rękawie, ale podróżni nadal siedzą w poczekalni.
Przyglądając się mojemu samolotowi zdaję sobie sprawę, że nad lotniskiem zalega iście „smoleńska” mgła. Dosłownie. Widoczność sięga ogona samolotu, dalej biała ściana. Pojawia się obawa, czy w tym dniu zobaczę tunezyjskie słońce dla seniorów. Niepotrzebnie. Już po chwili pierwsi podróżni są zapraszani do wejścia do rękawa prowadzącego do naszego Airbusa.
Podróż
Miejsca zajmujemy sprawnie, bez zdarzającej się czasami niecierpliwości, przepychanek i walki o przestrzeń w schowkach na bagaż podręczny. Na moment przed przekroczeniem progu samolotu usłyszałem z głośników ostatnie wezwanie skierowane do pasażerów udających się na Dżerbę, by zgłaszali się do swojej bramki. Wyglądało to na tunezyjski poranek na Okęciu. W jednym czasie odlatywały samoloty do Monastyru i na Dżerbę.
W samolocie komplet pasażerów. Udało mi się wypatrzeć tylko jedno wolne miejsce. Lecą wycieczki z różnych biur podróży oraz oddzielnie kilku Tunezyjczyków. Oceniając według metryk dominuje opcja „Senior Travel”. Jest też kilka młodych rodzin, również z dziećmi w wózkach, jest para w podróży poślubnej oraz wieloosobowa rodzina trzypokoleniowa od wnuków do dziadków. Z rozmów jakie prowadzili, o pół tonu głośniej niż mówi się normalnie, można się było zorientować, że wyruszyli w podróż bezpośrednio z kilkudniowego przyjęcia weselnego. Oprócz nastoletnich wnucząt, wszyscy byli na niezłym dopingu. Na miejscu w Tunezji mieszkali oni w innym hotelu niż ja, ale dwa lub trzy razy spotkałem ich potem na mieście w Sousse. Trzeba przyznać, że poziom krwi w alkoholu utrzymywali na stałym poziomie.
Linie Nouvelair pozostawiły bardzo dobre wrażenie. Kabina schludna i wysprzątana, i o dziwo serwują posiłek podczas lotu. To dziś nie należy już do standardu podniebnych podróży, zwłaszcza dla uczestników niskobudżetowych wycieczek.
Chociaż nie tylko. Na Okęciu przykuł moją uwagę komunikat następującej treści: „Pasażerowie LOT udający się do Paryża proszeni są o zgłaszanie się do bufetu po odbiór kanapek”. Francja – elegancja. Mam nadzieję, że przygotowano im przynajmniej sandwicze z bułki paryskiej. Uważam, że bardziej eleganckie byłoby dyskretne uprzedzenie pasażerów jadących do Francji, na przykład przy zakupie biletów naszego narodowego przewoźnika, aby kanapki na drogę zabrali z domu.
Ponieważ mój lot odbywał się w godzinach południowych, zaserwowano nam lunch. Podano łososia w sosie koperkowym z makaronem, do tego bułka, ciastko, herbata, kawa i woda lub inna lemoniada. Nie było alkoholu. Jeżeli ktoś chciał, to mógł go sobie kupić w pokładowym duty free.
Miejsca obok mnie zajmuje para emerytów z Łodzi, którzy lecą na trzy tygodnie w ramach programu „Tunezyjskie słońce dla seniora”. Będą mieszkać w sąsiednim hotelu. Nie jest to ich pierwsza podróż. Byli już między innymi z seniorami w Hiszpanii i tak ich to wciągnęło, że jak mi powiedzieli, zwiedzanie świata stało się treścią ich życia. Zgodnie twierdzili, że tylko to ich trzyma w dobrej formie. Nawet mimo tego, iż nie znają języków i za granicą czują się dość niepewnie. Skarżyli się, że w naszym samolocie komunikaty są tylko po arabsku i po angielsku.
Część informacji przekazywanych podczas lotu przez załogę samolotu stanowiły ostrzeżenia, że na pokładzie nie wolno palić, także w toaletach. Wszystko wskazywało na to, iż słowa te były kierowane do naszej wielopokoleniowej rodziny, która przez cały czas zażywała środki dopingujące i od czasu do czasu, ktoś z nich popalał w toalecie. Mimo coraz groźniej brzmiących ostrzeżeń, nie miało to dla nich żadnych poważniejszych konsekwencji po przylocie na miejsce.
Na tunezyjskiej ziemi
W Monastyrze lądujemy z kilkunastominutowym opóźnieniem. Odprawa paszportowa przebiega sprawnie i jedyna zwłoka bywa spowodowana dziwnymi wpisami rodaków w kartach przekroczenia granicy. Przede mną w kolejce oczekuje taka właśnie parka. Śląski akcent zdradza ich z daleka. Przez ramię widzę, że połowę rubryk mają niewypełnioną. Cały czas miotają się i kłócą między sobą, bo nie wiedzą, gdzie, co wpisać. Z ulgą przyjmują moją ofertę pomocy. Tłumaczę im, jakie dane należy umieścić w poszczególnych rubrykach. Sprawa byłaby banalna, gdyby nie to, że część informacji już wpisali, ale w sposób zupełnie przypadkowy. Przykładowo, tam, gdzie miało być imię i nazwisko, wpisali nazwę hotelu, do którego się udają, a zamiast daty urodzenia wstawili numer paszportu. Złorzeczą przy tym na kogoś w samolocie, kto pomagał im wypełnić druczki. Ślązacy wpadają w popłoch, kiedy przychodzi ich kolej. Facet daje żonie dwa paszporty, a sam zostaje w kolejce i udaje, że on jest osobno. Cały czas głośno wymyśla i przeklina żonę, że miała w samolocie trzy godziny na wypełnienie świstków, a wzięła się za to dopiero na lotnisku. Najwięcej zdrowego rozsądku i spokoju zachowuje w całej sytuacji tunezyjski wopista; po prostu stempluje paszporty i życzy miłego pobytu. Utkwił mi w pamięci zawód wpisany przez Ślązaka. Jak byk stało tam – marynarz. Szuwarowo – bagienny.
Znudzony ekspert od prześwietlania bagaży bez słowa wszystkich przepuszcza. Zastanawiam się, jakie jest jego zadanie i czego on wypatruje, bo wszyscy przylatujący byli przecież kontrolowani przed odlotem, skądkolwiek przybyli. Czyżby obawiali się, że ktoś mógł zaopatrzyć się w niebezpieczne przedmioty w sklepie wolnocłowym lub na pokładzie samolotu?
Przy taśmie z bagażami miła niespodzianka. Moja walizka przyleciała tym samym samolotem. W hallu lotniska rezydent Eximu, o imieniu Isiam, odhacza nasze przybycie na liście obecności i kieruje na parking, do autobusu. Wsiadam jako jeden z ostatnich. Pomimo, że jest sporo wolnych miejsc, nie mogę usiąść. Pojazd sprawia wrażenie, jakby był zaprojektowany do przewozu uczniów szkoły podstawowej. Nogi nie mieszczą mi się za oparciem fotela przede mną. W końcu wciskam się po skosie zajmując dwa sąsiednie siedzenia.
Ruszamy, a Isiam przekazuje w tym czasie podstawowe informacje dla nowych gości: waluta, pogoda, ogólny program pobytu, co robić, a czego unikać. Ponieważ pierwszy z hoteli, w którym mieszka część naszej grupy – PRIMA LIFE SKANES – jest oddalony zaledwie kilometr lub dwa od lotniska, a Isiam jest dopiero w połowie swej kwestii, kierowca mija go i przejeżdża dalej, następnie na najbliższym rondzie zawraca i dopiero podjeżdża pod hotel, kiedy nasz opiekun skończył zapoznawać nas z tunezyjską rzeczywistością. Czyni to niezłą polszczyzną, którą wyniósł z siedmioletniego pobytu w naszym kraju.
Oceniając rezydenta Eximu w Sousse z perspektywy całego pobytu i wszystkich kontaktów z nim, trzeba przyznać, że facet odwala kawał dobrej roboty marketingowej promując swój kraj. Co i rusz wtrąca informacje, a to o tunezyjskim systemie edukacyjnym, oświacie, ochronie zdrowia, systemie emerytalnym, przemyśle, itd. Nieważne, czy to jego własna inicjatywa, czy ktoś mu te teksty narzucił. Z punktu widzenia tunezyjskiego interesu państwowego było to postępowanie racjonalne, celowe i pozytywne. Czasami jednak Islamowi przytrafiały się lapsusy, z których pierwszy miał miejsce w drodze z lotniska, w chwilę po ruszeniu spod hotelu Prima Life. Mijaliśmy właśnie okazałą elektrownię położoną nad samym morzem, między miejscowościami Skanes i Sousse. Isiam odezwał się mniej więcej w ten sposób: „Oto elektrownia wodna. Jest to nasza najnowocześniejsza elektrownia na wodę”.
Po chwili wjeżdżamy do Sousse. Mijamy port, przejeżdżamy przez centrum miasta i w kilkanaście minut docieramy do kolejnego hotelu – RIADH PALMS – gdzie z autobusu wysiada kolejna grupa nowoprzybyłych. Po chwili jesteśmy już w MARABOUCIE, do którego trafiła przynajmniej połowa pasażerów autokaru, czyli kilkanaście osób. Z lotniska do hotelu dojechaliśmy w pół godziny.
Wejście do hotelu
W recepcji dali nam do wypełnienia karty meldunkowe, zabrali vouchery Eximu i wręczyli klucze. Podczas załatwiania formalności kelner przyniósł tacę z powitalnym drinkiem, którym okazał się sok morelowy. Obsługa szybka i profesjonalna.
Biorę mój bagaż i ruszam do pokoju, ale nie wiem, w którą stronę iść. Pytam recepcjonisty, który kiwnięciem ręki wskazuje mi azymut. Trochę wydaje mi się dziwne, że nikt z obsługi nie fatyguje się, by zaprowadzić nowego gościa do pokoju. W innych hotelach tunezyjskich, nawet tam, gdzie już mnie znali i od wejścia rozpoznawali po nazwisku, po przybyciu zawsze ktoś prowadził mnie do mojego numeru. Taki standard. A tu nic!
Do pokoju trafiam natychmiast, bo prowadzą do niego pierwsze drzwi we wskazanym mi korytarzu. Piętnaście sekund wystarcza, by zorientować się, dlaczego nikt z obsługi nie poszedł ze mną. Oni z góry wiedzieli, jaka będzie reakcja, że skończy się awanturą.
Otóż wykupiłem pokój „z widokiem na basen” (ang. pool view). Za ten widok pobrano ode mnie dodatkową opłatę i w dokumentach, które przekazałem w recepcji, znajdował się odpowiedni zapis o tym fakcie w wyżej przytoczonym brzmieniu.
Odsłoniwszy story natychmiast stwierdziłem brak basenu za oknem. Był tam za to taras hotelowy, schody wiodące do plaży i mini centrum handlowe z kafejką oraz kilkoma sklepikami.
Obiecany basen, owszem, znajdował się po tej samej stronie budynku, co moje okno, ale był całkowicie niewidoczny dla kogoś patrzącego z pokoju. Aby zobaczyć basen, należało wyjść na balkon i prawie do pasa wychylić się za barierkę, w lewą stronę, w kierunku północnym. Można było ujrzeć wówczas hotelowy aquapark, a za nim plażę i nawet Morze Śródziemne.
W tych okolicznościach drugorzędne znaczenie miał fakt, że mój balkon był oddalony od krawędzi tarasu o mniej niż metr i przeskoczenie w jedną lub drugą stronę było dziecinnie proste. Jeżeli do tego dodamy niedomykające się drzwi balkonowe, to nie trzeba ani słowa więcej, by zdać sobie sprawę, że trzy tygodnie w tych warunkach oznaczałyby permanentny stres wywołany obawami o to, czy z mojego pokoju wyniesiono już wszystko, czy też coś mi jeszcze pozostawiono. Dalsze działanie było automatyczne. Taszczę bagaż z powrotem do recepcji, mówię, że to nie jest taki pokój, jaki wykupiłem, bo nie widać basenu.
Pierwsza reakcja recepcjonisty całkowicie negatywna. Pokój jest właściwy, bo jest od strony basenu. Tłumaczę mu, że nie, bo miał być „pool view” (tak napisano w voucherze), a nie „pool side”, jak argumentował mój rozmówca. Rzuciłem mu klucz na kontuar i powiedziałem, że proszę o inny pokój, bo do tego nie wrócę. Odparł, że nic z tego i zajął się obsługą innych gości przybyłych w mojej grupie, udając, że mnie nie widzi. Dyskusja toczyła się po francusku, z kluczem leżącym na ladzie między nami, tam, gdzie go rzuciłem. Zapytałem recepcjonistę, jak się nazywa. Odpowiedział, że nie powie, nazywa się „recepcja”. Poprosiłem o wezwanie szefa. Znowu odmowa, „ja tu jestem szefem”. Pytam dalej, jak nazywa się jego przełożony. Facet idzie w zaparte, stwierdza, że nie powie. Ton rozmowy staje się coraz wyższy i głośniejszy. Domagam się rozmowy z szefem i podchodzę stopniowo w kierunku zaplecza recepcji, by samemu odnaleźć kogoś z kierownictwa hotelu. Recepcjonista kapituluje i przywołuje zza ściany szpakowatego gościa w garniturze. Mówię mu, że przydzielony pokój nie odpowiada temu, za co zapłaciłem. Pyta o numer i gdy mówię mu – 202 – wszystko staje się dla niego jasne. Mówi, że w tej chwili nie wolnego innego pokoju, muszę spędzić noc tam, gdzie jestem, a nazajutrz o godzinie dziewiątej dadzą mi inny pokój. Potwierdzam, że mi to rozwiązanie pasuje i na koniec, w obecności szefa pytam recepcjonistę, czy przypomniał sobie, jak się nazywa. Przez zaciśnięte zęby mamrocze – Hasan. Koniec powitania, sięgam po klucze i wracam do pokoju.
Jest on schludny, z dużym, podwójnym łożem na murowanym postumencie, z czyściutką pościelą. Jest oczywiście telewizor. W łazience jest nieproporcjonalnie mała kabina prysznicowa oddzielona plastikową, sztywną kotarą, umywalka z blatem na przybory toaletowe i wc. Na swoim miejscu znajdują się mydełka, szklanki i cztery bieluteńkie ręczniki. W przedpokoju jest duża, trzydrzwiowa szafa. Całość uzupełnia balkon, na którym ustawiono okrągły, plastikowy stół i dwa krzesła. Gdyby nie ta feralna lokalizacja i „ogrzewanie podłogowe”, nie byłoby do czego się przyczepić.
Potencjalni goście hotelu Marabut w Sousse powinni być uprzedzeni, by wystrzegać się pokoju numer 202, jeżeli nie chcą przeżywać dodatkowego stresu na wakacjach. Dotyczy to osób, które wykupiły pokoje „z widokiem na basen”. Ci, którzy nie zdecydowali się na tą opcję, nie mają powodu by unikać pokoju 202.
W dniu, kiedy przyszło mi spędzić noc w tym feralnym pokoju, po zachodzie słońca zrobiło się rześko. Oceniam, że temperatura spadła do około 10 stopni. Dla przybysza z mroźnej krainy pokrytej półmetrowym śniegiem, warunki były całkiem znośne. Dlatego na noc nie włączyłem żadnego ogrzewania i zostawiłem otwarty, po prostu niedomknięty, balkon. Położyłem się spać, ale nie mogłem zasnąć, Co rusz przysypiałem i budziłem się. Było mi gorąco. Kiedy w środku nocy wstałem żeby szerzej otworzyć okno, zwróciłem uwagę, że terrakota na podłodze jest ciepła. Zupełnie, jak u mnie w domu, w pomieszczeniach, gdzie jest ogrzewanie podłogowe.
Przyczynę nienaturalnego rozgrzania posadzki zrozumiałem następnego dnia, kiedy wstąpiłem do kafejki położonej pod pokojem 202. W hotelu działa system centralnej klimatyzacji, który w chłodniejszym okresie jest przestawiony na ogrzewanie. Także kafejka jest ogrzewana. Dlatego pod sufitem kawiarni, dokładnie w miejscu pokrywającym się z pokojem 202, zainstalowano kolektor nadmuchu ciepłego powietrza do lokalu. Tłocząc powietrze do kawiarni, ciepła blacha ogrzewa strop do niej przylegający. Efekt już znamy. Jest to dodatkowy minus pokoju 202, bo tego ogrzewania w pokoju się w żaden sposób nie wyłączy i jeżeli ktoś nie lubi spać w zbyt wysokiej temperaturze, to niech unika tego miejsca. W przeciwnym razie spędzi bezsenne wakacje albo będzie musiał odsypiać w ciągu dnia, na przykład na plaży.
Pokój
Zgodnie z ustaleniami, następnego dnia po śniadaniu, zgłosiłem się do recepcji. Poznany dzień wcześniej kierownik był już na posterunku. Podał klucz boyowi hotelowemu, by wskazał mi nowy pokój. Tym razem jakoś nie było przeszkód, by postąpić zgodnie z zasadami sztuki hotelarskiej. Pokój nosił numer 232. Był on położony na drugim końcu tego samego korytarza, z którego wchodziło się do 202.
Nowe lokum wyglądało identycznie, jak poprzednie, tyle, że okno wychodziło wprost na kompleks basenów aquaparku.
Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast brodzika z prysznicem, w łazience znajdowała się dwumetrowa wanna. Przeprowadzka nastąpiła jednak dopiero w południe, bo pokój wymagał jeszcze posprzątania.
Warunki zamieszkania w hotelu Marabut są dobre. Pokoje są na tyle przestronne, że dwie osoby nie czują się w nich stłoczone. Wyposażenie standardowe. W przedpokoju dwuskrzydłowa szafa z wieszakami oraz mniejsza z półkami na ubrania. W pokoju przestronne, podwójne łoże, u wezgłowia szafki nocne na szpargały i telefon, do przeciwległej ściany umocowany kamienny blat z telewizorem, będący zarazem quasi biurkiem z lustrem zastępującym toaletkę wraz z osobnym miejscem na walizkę, dwie pufy do siedzenia, spory balkon z plastikowym stołem i krzesłami. W oknach firany oraz ciężkie story pozwalające na pełne zaciemnienie sypialni. Pokoje rozmieszczono od strony południowo - wschodniej i północno - zachodniej. Południowo - wschodnie położenie zapewnia, że są one widne, dobrze doświetlone przez drzwi balkonowe. Po przeciwnej stronie już tak nie jest, ale latem, gdy upał wdziera się z każdej strony przez całą dobę, nie musi być to wadą.
Komfort cieplny zapewnia centralna klimatyzacja, którą w chłodniejszym okresie można przestawić na ogrzewanie. Łazienka spora, wykafelkowana, a w niej umywalka na kamiennym postumencie, WC i dwumetrowa wanna z kotarą, która umożliwia przekształcenie jej w kabinę prysznicową. Gorąca woda w kranie zapewniona przez całą dobę bez najmniejszych wahań ciśnienia czy temperatury.
Część pokoi zamiast wanny ma brodzik. Tak jest między innymi w feralnym numerze 202. W standardowym wyposażeniu pokoi nie ma lodówki ani suszarki do włosów. Są one dostępne za dodatkową opłatą, podobnie jak sejf, lub raczej skrytka depozytowa, wmurowana w ścianę na zapleczu recepcji.
Atrakcje - aquapark
Poznanie topografii Marabuta nie zajmuje wiele czasu. Jest to obiekt średniej wielkości dysponujący około sześciuset pokojami. Są one rozmieszczone w trzech skrzydłach. Dwa główne stanowią cztero i pięciopiętrowe budynki w kolorze ochry (czyli łososiowym, dla tych, co nie znają jeszcze kolorów gleb afrykańskich), leżą prostopadle do linii brzegowej, odsunięte o sto metrów od szerokiej, piaszczystej plaży. Między tymi budynkami rozmieszczono kompleks otwartych basenów tworzących całkiem zgrabny aquapark.
Aquapark składa się z dwóch basenów o nieregularnych, zaokrąglonych kształtach i dwóch brodzików dla maluchów. Główną atrakcją jest oczywiście kompleks zjeżdżalni wsparty na dwóch murowanych wieżach przypominających baszty średniowiecznego zamczyska. Dwie najwyższe pochylnie oplatają obie wieże, do tego jest zamknięta rura, przez którą mknie się w ciemnościach by wpaść wprost do wody oraz dwie proste rynny o zmiennym nachyleniu, z których jedna znacznie szersza, umożliwia zjeżdżanie dwóch osób obok siebie, czyli zjazd parami, jeżeli ktoś jest mniej odważny lub chce nawiązać nową znajomość.
Najwięcej emocji z kolei, dostarcza zjazd zamkniętą rurą, której wylot kończy się w okrągłej bańce, pomalowanej w biało – niebieską szachownicę, o średnicy około czterech metrów, gdzie prędkość uzyskaną na zjeżdżalni wytraca się sunąc po wewnętrznej ścianie bańki i po odpowiednim wyhamowaniu leci z wysokości około dwóch metrów pionowo w dół, wprost do basenu. Tu żartów nie ma. Lot trzeba wykonać do końca, bo nie ma się czego chwycić po drodze, a ewentualna próba wczepienia się pazurami w plastikową burtę musi skończyć się połamaniem paznokci.
Drugi basen kształtem przypomina nerkę. Jest on przeznaczony dla tych, którzy chcą spokojnie pomoczyć się lub popływać. Jest tam dodatkowo wybudowana wydłużona wyspa, na której można zażywać kąpieli słonecznych. Pod nią biegnie podwodny tunel, który pokonuje się brodząc w wodzie lub płynąc. Tunel ten musi stanowić poważny ból głowy dla hotelowych ratowników, ponieważ jest to kilkunastometrowe martwe pole, poza zasięgiem ich wzroku, które musi przyciągać pływaków chcących skryć się przed żarem słonecznym, lub tych, którzy postanowią spłatać figla rodzinie i się tam ukryć. Dodatkową atrakcją są rozmieszczone wzdłuż wyspy fontanny, które tryskają strumieniami wody na kąpiących się w basenie. Są jeszcze brodziki, mostki, mini zjeżdżalnia dla dzieci, prysznice w formie postaci z filmów Disneya i barek z napojami. Wszystko tworzy zgrabny i schludny kompleks ocieniony dorodnymi palmami, gdzie można mile spędzić wakacje. O jednym należy wszelako pamiętać. Korzystanie z aquaparku nie jest wliczane w cenę pobytu i musi być opłacone oddzielnie. Można wykupić bilet dzienny lub karnet tygodniowy. Dla mieszkających w pokojach od strony basenów, harmider i jazgot dziatwy szalejącej w aquaparku, pomieszany z gorącą muzyką arabską, jest bezpłatny.
Topografia
Południową pierzeję hotelu Marabout stanowi czterokondygnacyjne skrzydło, będące architektonicznym łącznikiem umieszczonym na szczycie dwóch pozostałych. Przedzielone zostało ono pawilonem recepcji zwieńczonym kopułą przypominającą meczet lub raczej właśnie marabuta, czyli tradycyjny, muzułmański grobowiec osoby zasłużonej dla lokalnej społeczności. Zresztą kto wie, co kryją fundamenty… Budynek ten położony jest równolegle do niewielkiej uliczki, od której oddziela go parking i płot posesji.
Obraz całości dopełnia budka strażnika, brama wjazdowa i maszty z powiewającymi flagami. Jedyną jaką wśród nich rozpoznałem była flaga tunezyjska. Pozostałe skomponowane były z przypadkowych barw. Chyba celowo nie umieszczono kolorów narodowych innych krajów, co jest częstą praktyką w innych hotelach tunezyjskich, aby nie prowokować niesnasek wśród gości, którzy zwracają uwagę na to, czy ich obecność została uhonorowana wywieszeniem odpowiedniej flagi, czy też nie.
W pawilonie. gdzie mieści się recepcja, znajdują się ponadto: główna restauracja hotelowa, bar, salon piękności, kryta pływalnia i spa. Hall recepcyjny jest centralnym miejscem hotelowej komunikacji. Przechodzi się tamtędy zmierzając do restauracji, na basen, do kawiarni, spa, fryzjera lub idąc do miasta. Drewniany sufit, który się w tym hallu znajduje, stanowi świadectwo przeszłej świetności Marabuta. W kraju, gdzie nie ma lasów, zafundowanie sobie ponad stu metrów kwadratowych kasetonowego sufitu ze szlachetnego drewna, stanowi nie lada luksus.
Dochodzą do tego żyrandole jakby żywcem wyjęte z Pałacu Kultury w Warszawie i mamy obraz miejsca, które w zamyśle projektantów, miało być oazą luksusu na ziemi tunezyjskiej. Czas zrobił swoje, zmieniły się kryteria luksusu, ale wawelskie kasetony z sufitu w hallu recepcyjnym Marabuta, nadal robią wrażenie.
Sala hallu ma w swoim założeniu pełnić rolę hotelowej świetlicy, miejsca spotkań i relaksu. W tym celu przestrzeń podzielono na kilkanaście samodzielnych „lóż”, z których każda składa się z trzyosobowej sofy, trzech foteli, stołu do kawy i stojącej lampy. Meble wykonane w litym drewnie, skórzane, jasne obicia, eleganckie i wygodne. Sprawiają wrażenie ciepłego i przytulnego wnętrza, gdzie miło jest przyjść wieczorem i spokojnie poczytać lub porozmawiać przy kawie ze znajomymi. Jest tylko jeden minus. Po kolacji miejsce to zamienia się w hotelową palarnię i dla niepalących atmosfera staje się tam nie do zniesienia.
W dniu przyjazdu doszło do zdarzenia, które wszystkim jadącym do hotelu Marabut, a być może nawet wszystkim udającym się do Tunezji, powinno być opisywane w oddzielnych ulotkach rozdawanych przez biura podróży w momencie wykupienia wycieczki, zwłaszcza osobom wyjeżdżającym po raz pierwszy. Gwoli przestrogi i w celu uniknięcia przykrości. Aby oszczędzić ludziom nerwy i pieniądze. Dosłownie.
Przepraszam, czy tu oszukują?
Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie i niespodziewanie. Jedna z pań przybyłych w naszej grupie postanowiła nie tracić czasu i wnet po przyjeździe udała się do hotelowego kantoru by zaopatrzyć się w dinary tunezyjskie. Stanęła naprzeciw starszego pana o siwych włosach, ubranego w schludny garnitur, pod krawatem, który miło się do niej uśmiechał. Jednym słowem bankowiec jak z reklamy, wzbudzający szacunek i zaufanie.
Pani, nazwijmy ją E., podaje mu banknot studolarowy. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że nasza turystka dysponuje dolarami starszego wzoru, z „małymi” portretami prezydentów, trochę zużytymi, ale na pewno nie zniszczonymi. Pan bankier wsuwa banknot do świecącej maszynki, wyciąga, miętosi w palcach, ogląda pod światło, by następnie cały ceremoniał powtórzyć kilka razy. Zaczyna cmokać i staje się jasne, że coś jest nie tak. Po chwili zapada wyrok – pieniądze są fałszywe.
E. przyjmuje to z pokorą i z nadzieją wyjmuje pięćdziesięciodolarówkę. Ufnie wręcza panu za ladą. Badanie wygląda identycznie, jak poprzednie i taki sam jest werdykt. Kolejna fałszywka. E. jest już zdenerwowana nie na żarty. Ogarnia ją panika, może nawet zaczyna lekko histeryzować. Co teraz będzie? Wstyd na cały powiat albo i województwo. Szef się dowie i trzeba będzie pożegnać się z tak obiecującą karierą. E. jest prawnikiem. Ma „nazwisko” w swoim środowisku, a przede wszystkim eksponowaną posadę państwową.
Za wszelką cenę próbuje ratować sytuację. Wyjmuje więc dwudziestkę, która najlepiej prezentuje się wśród pozostałych banknotów i daje starszemu panu. On też chciałby pomóc. Jest troskliwy i współczujący. Dlatego jeszcze staranniej wszystko sprawdza. Na próżno. Jeszcze jedna podróbka.
E. martwi się dodatkowo, że podczas dwutygodniowych wakacji zostanie bez pieniędzy. Trudno. Jakoś to będzie. Dwa posiłki dziennie, które należą się jej w ramach wycieczki, będą musiały wystarczyć. Chciałaby wrócić do pokoju i ochłonąć, przemyśleć sytuację. Prosi kasjera o zwrot pieniędzy. W odpowiedzi słyszy – „sorry madame, nie wolno mi oddać banknotów, bo są fałszywe i nie mogę pozwolić, aby inną drogą trafiły do obrotu w Tunezji”. E. nie może pogodzić się z myślą o oddaniu pieniędzy, które jeszcze kilka minut wcześniej chciała wymienić. Odżałuje nawet wycieczkę na Saharę, którą planowała opłacić uzyskanymi z wymiany dinarami.
Podczas dyskusji E. z szefem kantoru hotelowego, w pobliżu był akurat rezydent naszego biura podróży, Tunezyjczyk, który został poproszony o interwencję i pomoc w wyjaśnieniu problemu. Bez chwili zastanowienia zajął on stanowisko popierające, a właściwie uwiarygodniające to, co mówił bankier. Prawdopodobnie, de facto bierna i bezkrytyczna, postawa rezydenta Eximu przesądziła o finale sprawy, który nastąpił kilka minut później.
Pan bankier, wyraźnie miał już do czynienia z podobnymi przypadkami w przeszłości i rozumie rozterki naszej rodaczki. Aby rozwiać wątpliwości i podejrzenia, proponuje ugodowo, że wezwie policję i wszystko się wnet wyjaśni. E. wpada w popłoch. Bo szef, bo wstyd, bo wyrzucą z pracy, bo nie dadzą emerytury, itd., itp. Na szczęście nasz bankier to ludzkie chłopisko i na ile potrafi, chciałby pomóc madame z dalekiej Polski. Nie wezwie policji, ale pieniędzy oddać nie może. Jako salomonowe rozwiązanie proponuje zniszczenie feralnych banknotów i zapomnienie o sprawie. E. zgadza się. Bankier przedziera pieniądze na pół, wrzuca do szuflady i życzy E. miłych wakacji. Pani jest zdruzgotana i oburzona na złodziei z kantoru w jednym z miast Kujaw, którzy tak ją urządzili. Jest nawet wdzięczna uprzejmemu bankierowi tunezyjskiemu za zdemaskowanie oszustów, którzy sprzedali jej tyle fałszywek, no i przede wszystkim za to, że był taki dobry i zgodził się załatwić sprawę bez rozgłosu. Kilkaset dolarów niewiele znaczy wobec wstydu, którego udało się uniknąć.
Wraz z upływem czasu E. zaczyna odczuwać ulgę i zadowolenie. Ot, taka wakacyjna przygoda.
Nic bardziej błędnego. Gdy usłyszałem relację o tym zdarzeniu, najpierw od osób trzecich i wkrótce potem od nadal roztrzęsionej E., sam się zdenerwowałem. Oburzyłem się na łatwowierność, naiwność i bezsilność wobec łobuza, który bezczelnie i bez skrupułów wyłudził pieniądze. Pozbawiony zasad osobnik, który otrzymuje pensję za to, aby goście hotelowi byli zadowoleni, aby w miłej atmosferze mogli spędzić wakacje, aby zadowoleni pojechali do domów i w przyszłości zechcieli wrócić do Marabuta, a być może także zachęcili do tego swoich znajomych. Tak bezczelne postępowanie było zadziwiające przy bezrobociu panującym w Tunezji, gdzie wydaje się, że praca na stanowisku szefa recepcji, to marzenie większości młodych ludzi.
Z moich ustaleń wynika, że typ, który oszukał E., to szef recepcji, który być może posiada także jakieś stanowisko w dyrekcji całego hotelu. Czuje się on bezkarny i wszechmocny. Dlatego poświęcam tej sprawie tyle miejsca. Chciałbym przynajmniej pomóc innym uniknąć w przyszłości podobnych przykrości.
Teraz najważniejsze. Co skłoniło mnie do twierdzenia, że był to bezczelny przekręt? Swoje przekonanie opieram na prostej analizie faktów i wiem, że się nie mylę.
Po pierwsze. Banknoty studolarowe były i są podrabiane, to wiadomo. Pięćdziesiątki być może również, ale o takich przypadkach osobiście nie słyszałem. A jeszcze dwudziestka. Możliwe, iż kiedyś, komuś zdarzyło się sfałszować ten nominał. Ale żeby jednocześnie ktoś miał podrobione setkę, pięćdziesiątkę i dwudziestkę, to tak, jakby trafić szóstkę w totka.
Po drugie. Nigdy nie spotkałem się, aby do sprawdzania starych banknotów dolarowych, tych z „małymi” portretami prezydentów używano światła ultrafioletowego. W odniesieniu do tych dolarów decyduje wiedza i doświadczenie kasjera. To, co wyprawiał gość z Marabuta to była ordynarna, chamska ściema, teatr, który miał otumanić i zahipnotyzować klienta kantoru. Potwierdza to zachowanie pracowników innych kantorów w Sousse, gdzie towarzyszyłem E., kiedy wymieniała pozostałe banknoty z feralnej partii. Nie było żadnego prześwietlania i w ogóle jakiegokolwiek cienia wątpliwości.
Zatem co robić, gdyby ktoś znalazł się w podobnych tarapatach? Bezwarunkowo domagać się wezwania policji, nie pozwolić odebrać sobie wątpliwych banknotów i ewentualnie żądać ekspertyzy bankowej. Jeżeli konieczne byłoby oddanie komukolwiek pieniędzy, to tylko za pokwitowaniem, z wymienieniem nominałów i numerów. Jeżeli nie zna się języka, lepiej zwrócić się do kogoś z grupy, kto włada jakimś językiem i może towarzyszyć podczas wymiany.
Dla jadących do Marabuta, aby nie popaść w podobne tarapaty, rozwiązanie jest banalne. Zrezygnować całkowicie z usług kantoru w hotelu. Jest on tak szczęśliwie zlokalizowany, że w promieniu dziesięciominutowego spaceru w dowolnym kierunku, jest po kilka innych miejsc, gdzie wymieniają pieniądze.
Łapanie kilogramów
Pora na kilka słów o gastronomii w Marabucie. Kluczową rolę odgrywa główna restauracja hotelowa, w której są serwowane śniadania i kolacje opłacone przez wszystkich przyjeżdżających, w ramach kosztów pobytu. Restauracja jest zlokalizowana w pawilonie recepcyjnym, w centralnej części całego obiektu.
Sala jest przestronna, może pomieścić jednorazowo kilkuset gości oferując im miejsca przy standardowych, kwadratowych stołach czteroosobowych, które mogą być zestawiane również po dwa lub trzy. Na sali jest też kilka okrągłych stołów sześcioosobowych. Czyste, kolorowe obrusy w pastelowych kolorach i delikatne oświetlenie stwarzają ciepłą i sympatyczną atmosferę.
Podczas turnusu grudniowo – styczniowego połowa restauracji była wyłączona z użytkowania, za wyjątkiem dwóch wieczorów - kolacji wigilijnej oraz zabawy sylwestrowej, kiedy był komplet biesiadników.
Organizacja posiłków jest prosta. Jedzenie jest serwowane w formie samoobsługowego bufetu, napoje podczas kolacji zamawia się u kelnerów i u nich się też płaci za napitki. Na bufet składają się trzy duże lady, gdzie oddzielnie rozmieszczone są sałatki, dania ciepłe i desery.
Śniadania są w dużym stopniu zuniformizowane i powtarzalne. Stołownicy mają do dyspozycji kilka surówek, ser żółty lub biały, wędlinę drobiową w plasterkach lub w postaci parówek, masło roślinne, oliwki, keczup, harisa, musztarda, majonez do smaku. Na ciepło są jaja na twardo, czasami sadzone lub sporadycznie jajecznica, jakieś danie warzywne – leczo o różnorodnej kompozycji lub fasolka w sosie pomidorowym, ryż na mleku albo ziemniaki odsmażane lub makaron, saute lub z warzywami czy też pokrojoną wędliną. Na słodko jest zawsze ciasto: dwa - trzy rodzaje, zazwyczaj drożdżowe i piaskowe, jakaś babka kakaowa oraz kilka typów, jeszcze ciepłych wypieków z ciasta francuskiego. Do tego dochodzą płatki kukurydziane i musli, które można jeść z mlekiem lub jogurtem. Dla amatorów są zawsze trzy rodzaje dżemów i sałatka owocowa.
Napoje do śniadania są bezpłatne. Jest do wyboru kawa z ekspresu lub parzona w termosie, herbata z termosu, mleko, lemoniada. Nie można natomiast napić się do śniadania wody. Do herbaty jest zawsze pokrojona cytryna, cukier w saszetkach w dowolnej ilości, brak natomiast słodzików dietetycznych. Do posiłków podawane jest zawsze świeże i chrupiące pieczywo. Do wyboru jest tradycyjna bagietka i grahamka oraz chleb tostowy, który można sobie podgrzać wedle uznania w opiekaczu.
Kolacje są bardziej urozmaicone. W bufecie sałatkowym jest zawsze osiem – dziesięć różnorodnych kompozycji surówek i sałatek, do tego oliwki, kapary, korniszonki, harissa, dressingi, czasami również sardynki solone albo tartinki na mini grzankach. Z ciepłych przystawek są codziennie dwie zupy, jedna kremowa, druga tradycyjna.
Wśród dań głównych zawsze jest potrawa z drobiu – przeważnie kurczak, rzadziej indyk, do tego wołowina i coś z ryb. Jako wypełniacze objętościowe mamy do wyboru ryż – sypki lub orientalny z warzywami, coś z ziemniaków – albo frytki, albo pieczone albo smażone oraz makaron. Do kompletu jest jeszcze jedno lub dwa dania warzywne na ciepło. Od czasu do czasu bywało jakieś ekstra urozmaicenie. Na przykład w czwartki serwowano specjalność tunezyjską tj. briki. Są to pierożki z różnym nadzieniem, z ciasta francuskiego, smażone w głębokim tłuszczu. Innym razem utkwiły mi w pamięci naleśniki z owocami morza z sosem krewetkowym. Danie naprawdę z górnej półki.
Są też desery. Zawsze jakieś ciasta, na przemian orientalne i bardziej europejskie. Ponadto owoce sezonowe, ewentualnie krem. Co kilka dni pojawiają się lody, jeden, najwyżej dwa smaki. Nic szczególnego, zimne jak należy, ale potwornie słodkie. Nie było zbyt wielu chętnych na nie na wczasach dla seniorów. Opychały się nimi przeważnie dzieci, które były w mniejszości. Latem na pewno proporcje grup wiekowych są odwrotne i po lody mogą ustawiać się wówczas długie kolejki.
Napoje do kolacji są płatne. Jest woda, soki, wszelki cole i fanty, piwo oraz wino. Nie ma kawy i herbaty podczas kolacji. Po kilku dniach trwania turnusu, niektórzy kelnerzy, poznawali upodobania gości i stawiali na stołach napoje zwykle zamawiane przez „ich” gości, co znakomicie usprawniało funkcjonowanie lokalu, bo rewiry mieli spore. Pozostawało im tylko skierować właściwe osoby do odpowiednich stolików i po drodze zainkasować należność, oczywiście.
W okresie świąteczno – noworocznym gości wchodzących do restauracji zawitała dekoracja przypominająca naszą szopkę krakowską wykonana przez hotelowego cukiernika.
Z okazji świąt Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku zorganizowano uroczystą kolację wigilijną i zabawę sylwestrową. Obie imprezy przygotowano w identycznej formule, dlatego wystarczy, że opiszę jedną, co da wyobrażenie także o przebiegu drugiego z tych uroczystych wieczorów. W dniu imprezy nie było kolacji z bufetem samoobsługowym. Indywidualne stoliki w restauracji głównej zestawiono w stoły dwunastoosobowe. Nakryto, jak przystało na uroczysty posiłek, wydrukowano nawet ozdobne menu z listą potraw na cały wieczór. Godzinę przed porą rozpoczęcia kolacji goście byli zaproszeni do hotelowej kawiarni, gdzie podano jako zimne przekąski różnorodne tartinki i minipizze. Aperitify trzeba było zamawiać we własnym zakresie. Po tym krótkim wstępie integracyjnym nastąpiło przejście do restauracji na uroczystą kolację. Drugą zmianą, oprócz zmienionej aranżacji stołów, był zespół muzyków grających na podium w głębi sali.
Na początek kelnerzy przyjęli zamówienia na napoje i wkrótce zaczęli roznosić jedzenie. Była zupa, danie mięsne, lody, ryba, główne danie mięsne, ciasto i owoce. W tej kolejności. Jakość potraw bez zarzutu, ale na dobrą sprawę były to te same dania, które na codzień mieliśmy w bufecie, tyle, że tym razem podane w bardziej wyszukany sposób. Roznoszenie potraw było rozłożone w czasie na kilka godzin, bowiem równocześnie trwała zabawa. Były występy artystyczne i tańce na parkiecie. A w przerwach serwowano kolejne dania. Kolacja była na tyle rozciągnięta w czasie, że niektóre osoby zasiadły do stołu, rozpoczęły wieczerzę, udały się na pasterkę do kościoła w Sousse, zdążyły wrócić i kontynuować zabawę na długo przed podaniem deserów.
Ogólne wspomnienia posiłków podczas trzytygodniowego pobytu w hotelu Marabut są bardzo dobre. Jedzenia było w bród, było smaczne i na sali panowała miła atmosfera. Bez wątpienia jest to silna strona hotelu Marabut. Jedzenie jest na tyle obfite, iż opcja half board jest w zupełności wystarczająca. Trzeba naprawdę mieć silną wolę i samokontrolę, by nie złapać w szybkim czasie kilku dodatkowych kilogramów. Jeżeli ktoś jednak miałby ochotę przekąsić coś dodatkowo w ciągu dnia, to nie będzie miał z tym żadnego problemu.
Istnieją ku temu sprzyjające warunki zarówno w samym hotelu, jak i w najbliższym sąsiedztwie. W hotelu, oprócz restauracji głównej, jest jeszcze restauracja à la carte, bar przy plaży, kawiarnia w stylu europejskim oraz kawiarnia mauretańska.
Bar na plaży zapewnia możliwość szybkiego posilenia się i zaspokojenia pragnienia bez przerywania korzystania z uroków Morza Śródziemnego. Restauracja à la carte daje tą samą możliwość tym, którzy spędzają czas w aquaparku. Kawiarnia europejska jest dedykowana kibicom piłki nożnej, bowiem na wielkich telebimach włączone są tam non stop transmisje meczów piłkarskich z całego świata, głównie z Europy. W kafejce arabskiej podobnie, z tą różnicą, że jest tam dodatkowo szansa wypalenia tradycyjnej fajki wodnej, czyli sziszy.
Dla wyposzczonych
W najbliższym sąsiedztwie Marabuta, zarówno od strony plaży, jak i w mieście, jest cała gama lokali począwszy od luksusowych restauracji japońskiej i hiszpańskiej w sąsiednim Mövenpicku, poprzez większe i mniejsze restauracje, steak housy, pizzerie, bary, jadłodajnie, kioski, kawiarnie, lodziarnie i cukiernie. Tuż obok jest dyskoteka Bora Bora i kasyno.
Dla Polaków goszczących w Marabucie, ciekawą opcję stanowi możliwość skorzystania w ciągu dnia z pobliskiej restauracji – pizzerii La boule d’or. Jest ona oddalona o pięć minut spaceru od hotelu – trzeba iść lekko pod górę ulicą, w przeciwną stronę niż do hotelu Mövenpick. Kelner w La boule d’or dobrze włada językiem polskim, po sześcioletnim pobycie w naszym kraju. Jest tam czysto, bardzo smacznie i niedrogo. Wybór potraw wyjątkowo bogaty, wszystko świeże, porcje ogromne. Za równowartość dziesięciu do piętnastu złotych można najeść się i napić na cały dzień, nie mówiąc o lekkim posiłku południowym w oczekiwaniu na kolację w hotelu.
Tym, którzy są zainteresowani poznaniem prawdziwego smaku orientu, wypada polecić restaurację „El Soffra”. Znajduje się ona mniej więcej w geometrycznym centrum starówki w Sousse, tzw. mediny.
Jest położona jednak kilkanaście metrów obok jednej z głównych uliczek handlowych i dlatego, by tam trafić, trzeba dopytać się miejscowych, tym bardziej, że nie ma ona okazałego szyldu ani rzucającej się w oczy witryny. Jest to rodzinna gospoda serwująca potrawy, których nie uświadczy się w lokalach dla turystów. W niewielkiej sali stoliki są zajęte przez Tunezyjczyków, co stanowi najlepszą rekomendację dla tamtejszej kuchni. Bywa, że na miejsce trzeba chwilę poczekać. Wybór dań nie jest imponujący, ale za to jedno smaczniejsze od drugiego! Jest kilka tradycyjnych przystawek, zarówno ciepłych jak i zimnych, jedna lub dwie zupy, ryby z grilla, baranina w sosie z cebulą, kotlet wołowy i kurczak pieczony. Niezapomniane wrażenie zostawia każde z nich, ale wyjątkowo dobra jest baranina, która wprost rozpływa się w ustach. Danie to przypomina greckie kleftiko. Do popicia świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy lub woda mineralna (we wszystkich lokalach na starym mieście w Sousse obowiązuje zakaz podawania alkoholu). Ceny symboliczne. Miejsce godne odwiedzenia choćby z ciekawości, nawet jeżeli ktoś nie jest głodny, nie będzie żałować, że wstąpił. Gdyby ktoś się zdecydował, to podaję adres: restaurant „El Soffra”, rue El Soffra, Medina – Sousse. Lokal znajduje się pod numerem szóstym, ale to bez znaczenia, gdyż cała uliczka ma nie więcej niż czterdzieści metrów i gdy ktoś już się na niej znajdzie, to restaurację bezbłędnie odszuka po aromacie grillowanej ryby i mięsa.
Plaża i inne atrakcje
Wracając do Marabuta, obowiązkowo trzeba wspomnieć o głównej atrakcji, czyli plaży. Znajduje się ona bezpośrednio przy hotelu, oddalona od niego na szerokość kortu tenisowego, który oddziela ją od budynków. Plaża jest piaszczysta, regularnie sprzątana, czysta i przestronna. Goście hotelowi mają do dyspozycji kilkadziesiąt słomianych parasoli oraz leżaki z materacami. Nie ma ścisku, znajdzie się miejsce dla każdego. W pobliżu inne hotele, barki, kioski, wypożyczalnie sprzętu sportowego i boiska do siatkówki. Wśród opalających się wczasowiczów wałęsają się hotelowe koty oczekujące na smakołyki. Od przeciwnej strony podchody czynią wędrowni handlarze pamiątek i odzieży, akwizytorzy wycieczek morskich i lądowych, specjalistki wykonujące malunki z henny oraz właściciele koni i wielbłądów oferujący przejażdżki.
Na przełomie roku, czyli pod koniec grudnia i w pierwszej dekadzie stycznia, codziennie było słonecznie, chociaż na niebie pojawiały się chmury. Temperatura w ciągu dnia wahała się od 18 do 25 stopni i na plaży było zawsze liczne grono amatorów opalania. Woda w morzu miała około 20 stopni i liczni śmiałkowie zażywali kąpieli. Jeden dzień był pochmurny i deszczowy. W nocy robiło się chłodniej. Bywało, że temperatura oscylowała wokół 10 stopni. Nikt jednak nie uskarżał się, że mu zimno.
Jeżeli na plaży jest komuś za ciepło lub za zimno, może w każdej chwili skorzystać z basenu krytego, obok którego znajduje się mini siłownia. Na amatorów tenisa czekają dwa korty ziemne. Dla bardziej wyrafinowanej klienteli, hotelowe SPA oferuje szeroką gamę zabiegów, łącznie z kilkudniowymi cyklami.
Na nieliczne dni słoty i niepogody urządzono w hotelu pokój gier z bilardem i ping – pongiem. Pomieszczenie służy zarazem jako kafejka internetowa, gdzie za półgodzinny dostęp do powolnej sieci trzeba zapłacić równowartość dziesięciu złotych.
Cena absolutnie zaporowa, chętnych brak, gdyż kafejki na mieście proponują ułamek tej ceny. Wszędzie natomiast używają klawiatur o przedziwnym układzie, który jest koszmarem dla osób przyzwyczajonych do klawiatur QWERTY. W styczniu 2011 roku w hotelu Marabut nie było jeszcze bezprzewodowego dostępu do netu.
Senior Travel - podsumowanie
Wyjazd po wakacyjne słońce dla seniorów różni się od zwykłego pobytu w tym samym czasie dwoma dodatkowymi atrakcjami, które są bezpłatne dla seniorów, bowiem obie opcje są w tej samej cenie. Pierwszą z wymienionych atrakcji jest wizyta w położonym kilkanaście kilometrów od Sousse centrum Zahra. Znajduje się tam nowoczesny amfiteatr oraz skansen prezentujący scenki z życia nomadów północnoafrykańskich. Pobyt rozpoczyna się od wizyty w skansenie. Ogląda się wypiek podpłomyków, które można degustować wraz z oliwą i harissą, czyli pikantną pastą z ostrych papryczek. Ogląda się działanie saharyjskiej studni, z mułem w roli siły pociągowej, mielenie zboża w ręcznym żarnie, zagrody z kozami, baranami i innym inwentarzem. Można sfotografować się z koniem lub wielbłądem. Następnie rozpoczyna się zainscenizowane wesele. Przejeżdża orszak panny młodej i pana młodego, odbywają się pierwsze tańce, pokazy żonglerów i woltyżerki. Te ostatnie na wysokim poziomie.
Po około godzinie spędzonej w skansenie goście przechodzą do restauracji, gdzie serwowana jest tradycyjna kolacja tunezyjska. Lokal znajduje się pod trybunami amfiteatru. Może pomieścić jednorazowo około pięćset osób. Sala jest w połowie przedzielona podium ze sceną, na której przez cały czas posiłku, trwa wesele rozpoczęte przejazdem młodych w skansenie. Kolacja zajmuje kolejne półtorej godziny. Składa się z zupy, zimnych sałatek, kuskusu z kulkami z mielonego mięsa i oczywiście warzywami oraz sosem, grillowanej baraniny i kurczaka, berberyjskich ciasteczek z miętową herbatą oraz owoców. Do picia jest woda mineralna, cola i wino. Co ciekawe, kelnerzy pilnują aby nigdzie nie brakowało czegokolwiek, zwłaszcza wina. Widząc pustą butelkę, szybko wymieniają ją na pełną. Kolacja smaczna, obfita i zaserwowana wyjątkowo sprawnie zważywszy, że obsługiwano jednocześnie kilkuset ludzi.
Po posiłku, który zakończył się już po zapadnięciu zmroku, nastąpił główny punkt programu – widowisko typu światło i dźwięk prezentujące zarys historii Tunezji od starożytnej Kartaginy do czasów współczesnych. Inscenizację wystawiono w ogromnym amfiteatrze kompleksu Zahra z wykorzystaniem laserów, technik multimedialnych, potężnego nagłośnienia, ruchomych scen, wielkiego basenu ze statkiem i fontannami, żywych koni i wielbłądów oraz efektów pirotechnicznych. W roli statystów występowało ptactwo wodne, które zagnieździło się na sztucznym zbiorniku wodnym. Organizacja wyjątkowo profesjonalna. Sprawnie pogrupowano widzów według narodowości i wszystkim
zapewniono indywidualne zestawy słuchawkowe z tekstem w ich języku.
Trudno się dziwić, że wieczór w Zahrze był fundowany przez rząd Tunezji. Były to bardzo dobrze zainwestowane środki na promocję kraju. Przekaz był jasny – ogromna gościnność, dobra organizacja, nowoczesny kraj o bogatej historii, przyjazny i otwarty na turystów.
Drugą dodatkową atrakcją dla seniorów był wyjazd na zwiedzanie miasteczka turystycznego i mariny jachtowej w El Kantaoui na dalekim przedmieściu Sousse, a następnie wizyta na starym mieście w Sousse. Wyjazd autokarem z hotelu po śniadaniu, powrót wczesnym popołudniem. Sympatyczne urozmaicenie pobytu. Niezależnie od wymienionych dwóch imprez wliczonych do kosztów pobytu, każdy mógł korzystać z oferty fakultatywnej. Najpopularniejsze były dwie wycieczki: dwudniowy wyjazd na Saharę oraz całodzienna wycieczka do Tunisu i okolic.
Zimą 2010/2011 najliczniejszą narodowością w Marabucie byli Niemcy, w znakomitej większości emeryci. Przyjeżdżali oni na wielotygodniowe pobyty, niektórzy spędzali w Tunezji nawet po kilka miesięcy. Polacy stanowili drugą co do wielkości grupę. Ponadto można było spotkać Czechów, Słowaków, Francuzów, trochę Rosjan. Sporo było też Algierczyków, a w weekendy hotel był licznie odwiedzany przez Tunezyjczyków.
Idea zaproponowania osobom, którym nie zależy na temperaturach powyżej 30oC, wyjazdów w okresie mniejszego ruchu turystycznego za rozsądne pieniądze do słonecznych miejsc, jak Tunezja, Hiszpania czy Cypr, jest bardzo dobrym pomysłem. W przypadku Tunezji, a ściślej hotelu Marabut w Sousse, jako rozsądną cenę uważam kwotę od 500 do 600 PLN za tydzień na osobę. Sam hotel jest godny polecenia – atrakcyjnie zlokalizowany, czysty, zadbany, dobra obsługa, bardzo smaczne i obfite posiłki. Posiada wszelkie atrybuty dla zapewnienia spokojnego i udanego wypoczynku. Jeżeli oferta nazwana tu przeze mnie Senior Travel będzie utrzymana w kolejnych sezonach, zachęcam każdego do skorzystania z niej.
Post scriptum
Czas pobytu w Marabucie w Sousse na przełomie 2010 i 2011 roku zbiegł się w czasie z tunezyjską rewolucją. Pierwszy sygnał o wydarzeniach nadzwyczajnych dotarł do nas już na początku pobytu. Grupa, która udała się na opcjonalną wycieczkę do Tunisu i Sidi Bou Said przekazała po powrocie, że nie mogli zrealizować całego programu, bo w Tunisie była demonstracja i autokar został skierowany na jakiś objazd. Skończyło się na tym, że zamiast na suk staromiejski zawieziono ich do jakiegoś muzeum. To było wszystko. Z Tunezyjczykami żadnych rozmów na ten temat nie prowadziliśmy. Nasze sielankowe życie w hotelu toczyło się utartym torem, w mieście (Sousse) nic się nie działo, podobnie w pobliskich miejscowościach – Monastyrze, Mahdii, Port El Kantaoui – panował całkowity spokój. Telewizji nie oglądaliśmy. Jak wakacje, to wakacje. Tak upłynęły trzy tygodnie, gdy w przeddzień wyjazdu włączyłem wiadomości na jakimś francuskim kanale. Jako pierwszą podano informację z Tunisu, gdzie wojsko otworzyło ogień do demonstrantów, padli zabici, było wielu rannych. Jednak do samego odlotu nie odczuwaliśmy atmosfery dramatu, który rozgrywał się równolegle. To najlepiej pokazuje, do jakiego stopnia turyści odwiedzający takie egzotyczne miejsca są wyalienowani z lokalnej codzienności, w jakim żyją getcie. Ale także bardzo dobrze świadczy o zdolności gospodarzy do zapewnienia bezpieczeństwa i właściwych warunków pobytu swoim gościom.
Jeżeli ktoś doczytał do tego miejsca, to może będzie ciekawy ciągu dalszego. Wrażenia z mojego drugiego pobytu w Marabucie, dokładnie rok później, opisałem tutaj:
http://www.karawana.fora.pl/tunezja,4/tajemnica-marabuta-powrot-po-roku,856.html#37900
Masz pytanie? Chcesz podzielić się opinią? Napisz do autora: tobi@2com.pl
Przeczytaj inne wspomnienia tego autora:
Tu poznasz wrażenia z drugiego pobytu senior travel w hotelu Marabout:
http://www.karawana.fora.pl/tunezja,4/tajemnica-marabuta-powrot-po-roku,856.html#37900
Senior Travel tym razem do hotelu Prima Life w Skanes
http://www.karawana.fora.pl/tunezja,4/senior-travel-hotel-prima-life-skanes,860.html
Wyjazd do Hammametu [hotel Paradis Palace]:
http://www.karawana.fora.pl/tunezja,4/hotel-paradis-palace-hammamet,845.html
Ostatnio zmieniony przez Sławek dnia Sob 14:24, 31 Mar 2012, w całości zmieniany 15 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Duch .
Dołączył: 28 Gru 2006 Posty: 1660 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 8:12, 19 Cze 2011 Temat postu: |
|
|
Świetny i obszerny opis. Dziękuję za tak cenne wskazówki odnośnie hoyelu Marabut w Sousse.
Pozdrawiam i życzę kolejnych wspaniałych wyjazdów oczekując także opisu na naszym forum. |
|
Powrót do góry |
|
|
J@anna Stały Bywalec Karawany
Dołączył: 08 Lut 2006 Posty: 1017 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa
|
Wysłany: Pią 19:58, 01 Lip 2011 Temat postu: |
|
|
No i się udało! pisz dalej. Pozdrowionka |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|