|
Forum Karawany Forum turystyczne
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Sławek
Dołączył: 14 Cze 2011 Posty: 6 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nieporęt
|
Wysłany: Sob 11:02, 26 Lis 2011 Temat postu: Hotel Paradis Palace - Hammamet |
|
|
Witam i pozdrawiam wszystkich ciekawych świata. Tym razem chciałbym podzielić się wrażeniami z pobytu w hotelu Paradis Palace w Hammamecie. Życzę miłej lektury, a nade wszystko udanego pobytu na wakacjach.
---------------------------------------------------------------------------
Wyjazd do Hammametu
[grudzień 2009]
Droga na lotnisko
Od wczoraj trwa odwilż, ale śnieg jeszcze nie zdążył stopnieć. W nocy przyszedł lekki mrozek i cała breja na ulicy zamarzła. Wstaję na wszelki wypadek o 4.30. Wprawdzie jestem spakowany, a autobus mam o 6.05, ale nie lubię się spieszyć i wolę być na nogach kilka minut wcześniej niż jedną za późno.
Zjadam owsiankę i resztkę sernika, ubieram się, żegnam pieski i w drogę. Tobi zaczyna szczekać, ale udaje się go uspokoić. O dziwo, pokonuję lodowisko na ulicy bez jakichkolwiek przygód. Na przystanku jestem kwadrans przed czasem. Kiedy autobus nie pojawia się o wyznaczonej porze, jestem trochę zaniepokojony. Niepotrzebnie, bo dziesięć minut później nadjeżdża i to z połową miejsc siedzących wolnych. W końcu to wigilia i ruch jest minimalny w porównaniu z dniem powszednim. Na Żeraniu jesteśmy raz - dwa. Tu łapię drugi autobus, potem metro i jeszcze jeden autobus. Na lotnisko docieram w niecałe półtorej godziny. Rekord trasy.
O k ę c i e
Przyjeżdżam ponad trzydzieści minut za wcześnie. Jest pustawo, pełno wolnych miejsc w poczekalniach. Zdążyłem przeczytać połowę gazety i już można się odprawiać. Działają trzy stanowiska, do każdego czeka po kilkanaście osób. Kolejka posuwa się w miarę sprawnie. Dochodzę do kontuaru, podaję dokumenty i właściwie w tym samym momencie, bez wymiany jednego słowa, facet podaje mi boarding. Gotowe. Coś mnie tknęło, że to jakby za prędko. Nic jednak nie mówię, bo niby co miałbym powiedzieć. Kartę pokładową mam, walizka odjechała.
Teraz kontrola bezpieczeństwa. Pokonuję ją trzymając spodnie w garści, bo kazali zdjąć pasek i oddać do prześwietlenia. Ale buty zachowałem, chociaż wszyscy wokół muszą zdejmować. Przez maszynę trzeba przepuścić wszystko – bagaż ręczny, ubranie wierzchnie – kurtki, marynarki i inne żakiety, zawartość kieszeni oraz wskazane inne elementy stroju. Wzbudzam zaufanie, nie sprawdzają mnie już skanerem ręcznym. Jestem w strefie wolnocłowej. Przez dobrą chwilę spaceruję. Jestem tam po raz pierwszy od oddania do użytku nowego terminala. Odwiedzam wszystkie dostępne zakamarki. Jest pusto i spokojnie. Nie ma ludzi. Kawiarnie, restauracje, sklepy, korytarze i poczekalnie jakby wymarłe. A jest już po godzinie dziewiątej, na rozkładzie jeden samolot za drugim.
W międzyczasie wstępuję do toalety i po wyjściu widzę, że udało mi się zgubić boarding. Lekka panika, wracam czym prędzej po własnych śladach i jest !!! Leży na środku przejścia, ludzie po nim stąpają i nie zwracają na niego uwagi. Tym razem mi się upiekło.
Kieruję się do odprawy paszportowej, która ze względu na system Schengen jest teraz w głębi strefy wolnocłowej. Polega to na tym, iż część wyjść do samolotów znajduje się za kontrolą bezpieczeństwa a przed kontrolą paszportową. Stąd odlatuje się do państw Schengen. Są to loty wewnętrzne w obszarze państw należących do porozumienia. Dlatego sprawdzanie dokumentów podróży nie jest konieczne. Jest tu niewielka sprzeczność, bo odprawiając bagaż, wraz z biletem trzeba pokazać paszport, a potem tak samo przy kontroli bezpieczeństwa. Ale formalnie to nie jest kontrola paszportowa. Być może można by się wylegitymować jadąc do krajów Schengen także innym dokumentem, np. dowodem osobistym. Sprawdzę to innym razem.
Drugą konsekwencją nowej organizacji przestrzeni europejskiej są dwa rodzaje cen w sklepach wolnocłowych. Obowiązują tam ceny dla podróżnych przemieszczających się w ramach Unii Europejskiej (są one wyższe) oraz korzystniejsze, niższe ceny dla udających się poza Unię.
Wopista ogląda po kolei wszystkie kartki mojego paszportu i stwierdza, że nie korzystałem zbyt wiele z tego dokumentu. Jest zdziwiony, że przez osiem lat nie wstawiono mi tam żadnej pieczątki. Odpowiadam, że korzystałem w miarę potrzeb, ale rzeczywiście jestem domatorem. Kontroler przesuwa odpowiednią stronę okładki przez czytnik skanera, spogląda na ekran, potem na mnie i z dziwnym uśmieszkiem oddaje paszport życząc udanej podróży.
Teraz pozostało jeszcze tylko krótkie oczekiwanie w przestronnym hallu przed bramką oddzielającą poczekalnię od rękawa wiodącego prosto do drzwi samolotu. Za oknem stoi przygotowany dla nas Boeing 737 w barwach linii lotniczej, której nazwę widzę po raz pierwszy w życiu. Wchodzimy zgodnie z planem. Podróżni sprawnie i w miarę płynnie zajmują miejsca. Na pokładzie jest komplet. Udaje mi się wypatrzeć zaledwie jeden wolny fotel w całym samolocie.
W s a m o l o c i e
Startujemy o czasie. Wnet okazuje się, że lecimy maszyną należącą do czeskiego przewoźnika czarterowego. Stewardessy są jakby specjalnie dobierane – wszystkie poniżej trzydziestki, wyglądają na sportsmenki, zadbane, doskonale mówią po angielsku, bardzo energiczne i pewne siebie. Kiedy rozpędzamy się na pasie startowym, mijamy za oknem terminal dworca lotniczego na Okęciu i spostrzegam, że byliśmy jedynym samolotem przy wszystkich rękawach obu terminali. Owszem, na płycie lotniska i w pobliżu hangarów widać kilkanaście maszyn, prawie wszystkie są w barwach LOT-u, ale one póki co nigdzie nie lecą.
Cóż - marazm, prowincja, zaścianek. Nie widziałem drugiego równie zapyziałego portu lotniczego w żadnym mieście europejskim i pozaeuropejskim chyba też. Podobnie senna była Ndżamena w Czadzie, ale tam nie dorobili się jeszcze rękawów wejściowych. Nairobi, czy momentami nawet Trypolis były bardziej ożywione niż Warszawa w to wigilijne przedpołudnie 2009 roku. Nie wspominając o Kairze, Tunisie czy nawet Dżerbie, która dorobiła się terminala niewiele ustępującego gabarytom Okęcia. A lotniska europejskie, to już zupełnie inna bajka.
Osiągnęliśmy wysokość i szybkość marszową. I oto tu, w przestworzach, dwanaście kilometrów nad ziemią dogonił nas kryzys. Oszczędzamy bowiem paliwo lecąc nieco wyżej niż bywało to wcześniej, a do tego wolniej, bo zamiast 900 mamy tylko 780 km/godz.
Teraz przychodzi kolej na lekcję latania czarterami. Okazuje się, że nie przewidziano żadnego poczęstunku. Jak ktoś jest głodny, to może sobie kupić sandwicza za 4,5 euro, zupkę chińską za 3,5 i popić to kawą, herbatą lub colą za dwa i pół. Osobiście decyduję się na kawę, bo od piątej rano zdążyłem już zgłodnieć i nieźle ssie mnie w żołądku.
Tymczasem pilot informuje po angielsku, że w Monastyrze czeka nas ładna pogoda i temperatura 22oC. Towarzystwo przyjmuje wiadomość bez entuzjazmu, bo mało kto zrozumiał komunikat.
M o n a s t y r - p r z y l o t
Przybywamy punktualnie. Lotnisko nieduże, kameralne, a ruch na nim prawie jak w Warszawie. Wysiadamy na płytę i do dworca podwożą nas autobusy. Odprawa paszportowa błyskawiczna – trwa tyle, co wstawienie stempla. Tunezyjskim zwyczajem pieczątka jest wbijana na pierwszej wolnej stronie od końca paszportu.
Ustawiam się przy taśmie z bagażami. Czekam, czekam i czekam. Widzę, że jestem już sam w całej hali. Kiedy podajnik bagażu zatrzymuje się, pytam miejscowego, czy to już wszystko, co przyleciało z Warszawy. Chłopina chce pomóc, wpełza po konwejerze do pomieszczenia, gdzie ładują bagaże na taśmę i mówi, że nic więcej nie ma. Czuję się nieswojo. Wycieczka poszła dalej, a ja z paszportem i biletem w garści zastanawiam się co począć. Wskazują mi, gdzie mieści się biuro reklamacji bagażowej. Idę tam, grzecznie wszystko zgłaszam, dostaję stosowny kwit, każą mi jechać do hotelu i czekać. Wychodzę z hali przylotów, celnik zdziwiony, że tak na lekko, z pustymi rękoma.
Przy stoisku mojego biura, czyli TUI, nie ma już nikogo. Rozglądam się w nadziei, że zobaczę jakąś znajomą twarz z samolotu. Nikogo, sami tubylcy. Po kilku minutach wraca rezydentka agencji. Rozminęliśmy się, ona też mnie szukała. Jest autentycznie zdziwiona, że sam załatwiłem reklamację bagażową. Okazuje się, że to Polka, chociaż w pierwszej chwili sądziłem, iż jest Niemką, bo i biuro niemieckie i ona akurat do kogoś mówiła po niemiecku. Wskazuje miejsce w mikrobusie, który zawiezie mnie na miejsce wypoczynku wraz z kilkoma innymi osobami. Oni także będą mieszkać w Paradis Palace. Zabiera kwity, które dostałem w sprawie mojej walizki i informuje, że nazajutrz po południu będzie w moim hotelu i wtedy powie, co dalej. Uprzedza, że kiedy bagaż się odnajdzie, będę musiał osobiście przyjechać po odbiór z Hammametu na lotnisko w Monastyrze. Zwrócą mi pieniądze za wynajęcie taksówki. Rozstajemy się w stylu arabskim. Szybko, szybko, bo busik musi już ruszać. Przed nami 100 kilometrów ostatniego etapu podróży.
Ruszamy. Po drodze same znajome miejsca. Mimo to, pierwsze wrażenie typowe dla nowego przybysza w te strony, czyli konstatacja – jaki tu śmietnik. Znów widzę coś, co podczas wcześniejszych wizyt przestałem zauważać.
P a r a d i s P a l a c e - dzień 0
Ponad godzinę jedziemy, głównie autostradą i już jesteśmy na miejscu. Ponieważ nie mam bagażu, jestem pierwszy w recepcji. Formalności to pikuś. Wręczam voucher, wypełniam kartę meldunkową, otrzymuję klucz do pokoju, na rękę zapinają mi bransoletkę potwierdzającą wykupienie opcji all inclusive. W krótkich słowach zostaję poinstruowany, co i jak. Między innymi uprzedzają mnie, że z powodu Bożego Narodzenia, w tym dniu zamiast bufetu, będzie kolacja „siedząca” z obsługą kelnerską.
Wstępuję do pokoju i ruszam na zwiedzanie hotelu. Idę do baru przy plaży na podwieczorek i dopiero tam zdaję sobie sprawę, że jestem potwornie głodny. Od razu przekonuję się jaki nieoceniony jest wariant all inclusive. Wchodzę do przestronnej restauracji samoobsługowej zwanej barem przy plaży, nakładam sałatki, pizzę, jakieś ciepłe danie. Powtarzam to, aż czuję, że nie mogę się ruszać. W międzyczasie zamawiam picie, na koniec idę do lady z deserami, ale na żadne ciasta czy lody nie mam już siły i biorę tylko owoce. W końcu to szczyt sezonu cytrusowego. Jeszcze tylko kawa i zwyczajnie wstaję od stolika i wychodzę.
Chociaż powoli zapada zmrok jest to dobra pora na krótki spacer po plaży. Woda w morzu wydaje się ciepła. Brodzę zanurzony po kostki, a nogi wcale mi nie drętwieją. Jest dobrze. Wracam do pokoju, krótka drzemka i właśnie nadeszła pora na świąteczną kolację.
W i e c z e r z a w i g i l i j n a
Przychodzę kilkanaście minut po otwarciu lokalu. Świąteczne imponderabilia rozstawiono po całej sali. Są choinki z bombkami, są girlandy lampek, są kolorowe domki przypominające szopki, a nawet wnęka z figurkami zaaranżowana na stajenkę, jest żywy św. Mikolaj z workiem prezentów. Restauracja tonie w mroku. Zapalone są tylko drobne, ciemnoczerwone, migotliwe lampki znajdujące się na masywnych słupach tuż pod sufitem oraz świece na stolach. Obsługa, podług starszeństwa stoi w karnym szeregu przy wejściu i wita wchodzących do jadalni, a dyżurny fotograf pstryka zdjęcia. Zajęta jest już mniej więcej jedna czwarta miejsc. Są stoliki zwykłe, nakryte dla dwóch lub trzech osób, są nieco większe czteroosobowe i największe, które przygotowano dla sześciu, a nawet ośmiu gości. Większość ma kształt kwadratowy lub prostokątny, ale jest również kilka okrągłych.
Każdy siada gdzie chce. Jest to system, który powoduje, że wiele osób przez cały wieczór pozostaje przy stole samotnie. Przygotowanych miejsc jest wyraźnie więcej niż biesiadników i w żadnym momencie nie jest zajęte więcej niż połowa krzeseł. Trzeba dodać, że wykorzystywana jest tylko część restauracji, mniej więcej jedna trzecia jej powierzchni. Reszta pozostaje oddzielona kotarami.
Gdyby przygotowano kilka dużych stołów i usadzano gości kolejno, tak, jak pojawiają się na sali, wymuszono by w ten sposób jakąś formę integracji uczestników wieczerzy. A tak wszyscy byli de facto pozostawieni samopas. Ci, którzy przyszli w większym gronie, trzymali się razem, a ci, którzy byli sami, pozostali sami do końca wieczoru. Zabrakło mistrza ceremonii.
Od samego początku przygrywa orkiestra. Przede wszystkim przeboje włoskie, francuskie, trochę amerykańskich. Czyni to bardzo głośno, w efekcie w restauracji panuje duży hałas. Idę do miejsca najbardziej oddalonego od muzyków i siadam przy średnim stoliku z czterema nakryciami. Obok talerzy leżą po trzy widelce i noże, w tym dwa do ryb oraz łyżka, a na dokładkę powyżej ułożono po dwa widelczyki deserowe i łyżeczkę. Dla gości płacących jest karta napojów, które dla posiadaczy opcji all inclusive są gratis.
Na stole czekają już przygotowane zawczasu tartinki z kawiorem, serem i różnego rodzaju pastami. Orkiestra gra w najlepsze, goście nadal się schodzą. Popijam piwo Celtia i czekamy. Mam czas by rozejrzeć się po sali.
W sąsiedztwie, przy najbliższym stoliku z lewej strony, zajmują miejsca Polacy z mojego samolotu. To jedyne osoby z tego lotu, które również trafiły do hotelu Paradis Palace. Są to trzydziestoparoletni rodzice z dwójką maluchów. Olek ma piętnaście miesięcy, ssie smoczek, a słomkowe blond włosy obcięte na jeża nadają mu wygląd urwisa. Jego siostra Zuzia ma trzy latka. Muzyka na żywo sprawia im wielką frajdę. Przez pierwsze pół godziny maluchy są spacyfikowane i tańczą ze sobą. Przy stole vis – a – vis mnie siadają dwie Włoszki w średnim wieku, dalej w prawo para włoskich trzydziestolatków i jeszcze dalej w prawo, właściwie już za moimi plecami sadowi się samotny facet w moim wieku, jeszcze jeden Włoch. Ta nacja zdecydowanie dominuje liczebnie na moim turnusie.
By umilić oczekiwanie, kelner przynosi ciepłe tartinki z kruchego ciasta francuskiego. Mają różne kształty i nadzienia. Jest mięsne, warzywne i serowe. Zauważam leżący na stole papierowy rulon przewiązany ozdobną wstążką z kokardą. Rozwijam i odkrywam menu świątecznej kolacji spisane w czterech językach europejskich, ale bez naszego. Można się tam dowiedzieć, że zaczniemy od zupy grzybowej, potem będzie mus krewetkowy z łososiem lub odwrotnie, a następnie sorbet cytrynowy. To na rozgrzewkę. Z poważnych dań czeka nas sola faszerowana i na koniec pieczony indyk z warzywami po francusku. Wieczór zakończą desery, z których pierwszym będzie ananas w tulipanie, drugim ciasto świąteczne, a ostatnim kosz owoców.
Pojawia się kelner z zupą. Jest nią krem grzybowy z unoszącym się na powierzchni kopczykiem posiekanych, gotowanych grzybów leśnych. Całość sprawia bardzo dobre wrażenie i stanowi miłe rozczarowanie. Aromatyczny, gładki krem i delikatne, prawdziwe borowiki. Gdyby nie orkiestra grająca na całego, byłoby w tym momencie naprawdę świątecznie.
Po lewej Olek i Zuzia zupełnie nie interesują się kolacją. Taniec już ich znudził, teraz dokazują między stołami. Jedno z rodziców musi bez przerwy śledzić ich poczynania. Widać, że ludzie ci są zmęczeni. Przez bachory nie mogą nawet dopić piwa, które zamówili.
Wkrótce pojawia się łosoś z musem krewetkowym. Porcja jest symbolicznej wielkości. Łosoś, to malutki plasterek wędzonej ryby zwinięty w różyczkę, mus przypomina bardziej pasztet. Dwa ruchy widelcem i danie zaliczone. Poprawne, ale nie robi wrażenia.
Moje sąsiadki Włoszki okazują niezadowolenie z zakazu palenia w restauracji, ale grzecznie wychodzą do baru już któryś raz, aby nałykać się dymu. Oczekiwanie na kolejne dania trochę się wydłuża i niektórzy umilają sobie czas tańcząc. Jako pierwsza wyszła na parkiet para włoskich seniorów. Zwrócili oni moją uwagę już wcześniej, w sklepie hotelowym. Nienagannie ubrani, dżentelmen cały czas pod krawatem, nawet na terenie hotelu chodzi w kapeluszu. Podsłuchałem ich rozmowę ze sprzedawcą, gdy mówili, że przyjechali na trzytygodniowy pobyt. Obydwoje muszą mieć już dobrze przekroczoną osiemdziesiątkę. Drobnego wzrostu, szczuplutcy, tryskają wprost dobrym humorem. Możliwe, iż mają coś wspólnego z gastronomią, bo każdego dnia prowadzą długie rozmowy z kelnerami i kucharzami. Czasami podchodzi do nich szef kuchni, przynosi jakieś notatki, a starsi państwo coś sobie zapisują. Wszyscy pracownicy hotelu traktują ich w sposób typowy dla Arabów, czyli z niezwykłą atencją i szacunkiem, jaki mają wpojony dla osób starszych. W wigilię oni właśnie jako pierwsi zainaugurowali tańce.
Kelner niesie sorbet cytrynowy. Serwują go w wydrążonej i przepołowionej cytrynie złożonej w jedną całość. Nazwa sorbet jest myląca, gdyż zawartość cytryny okazuje się być bardzo tłustymi i słodkimi lodami.
I znów czekamy, czekamy. Pojawiają się kolejni tancerze, a Olek coraz bardziej daje w kość rodzicom. O dziwo nie ściąga nic ze stołów i nie wiesza się na obrusach. Jednak w miarę nabierania śmiałości zatacza coraz większe kręgi wokół stołu rodziców. Wyraźnie kieruje się w stronę, gdzie siedzi kilka rodzin z małymi dziećmi. Problem z nim polega na tym, że jest niższy od stołu i ginie z pola widzenia na coraz dłuższe chwile. Na dobrą sprawę, przy swoim wzroście mógłby bez schylania się przechodzić na wprost pod stołami, jednak utrudniają mu to ludzie, którzy tam siedzą. Oczekiwanie na kolejne dania staje się nużące. Odnoszę wrażenie, iż organizatorzy chcą dać gościom możliwość pobiesiadowanie, a nie tylko zjedzenia i szybkiego powrotu do pokojów.
W końcu przynoszą solę. Są to dwa nieduże filety zwinięte w roladki z nadzieniem orzechowo – migdałowym. Porcja jest wielkości skromnej przystawki, ale smakuje całkiem nieźle. Przydałoby się jednak skropić rybę cytryną. Na talerzu jest jeden plasterek, na którym ustawiono dla ozdoby zwiniętą skórkę z pomidora. Próbuję użyć tej cytryny, ale okazuje się już wyciśnięta. Zgroza. Zaciskam zęby i czekam na ciąg dalszy.
Robię to bardziej z ciekawości i dla zasady niż z głodu. Impreza trwa już prawie dwie godziny, a końca nie widać. Zuzia melduje rodzicom, że chce spać. Robi to raz, potem kolejny i po trzecim podejściu mama proponuje, że pójdzie z dziećmi do pokoju. W jej małżonka coś w tym momencie wstępuje i cedzi on przez zaciśnięte zęby, z palcem wskazującym wycelowanym między oczy żony, że ma się nauczyć, by tak nie robić. Albo idą wszyscy, albo nikt. Mówi już bardzo głośno, właściwie krzyczy, żeby się tego wreszcie nauczyła, raz na zawsze. Orkiestra akurat robi sobie przerwę i słyszy go pół sali. Atmosfera przy sąsiednim stoliku staje się lodowata. Pan wstaje i wychodzi z Zuzią. Pani siedzi przy stole z kamienną twarzą zapatrzona w nieskończoność. Wyraźnie nie potrafi zdecydować, czy wybuchnąć płaczem, czy chwycić nóż i gonić męża. Na ziemię sprowadza ją Olek, który nagle pojawia się nie wiadomo skąd ssąc bułkę. Musiał ją gdzieś zwędzić. Matka łapie go, wsadza do wózka i wychodzą. Dla tej rodziny wigilijna kolacja w Hammamecie właśnie się skończyła.
Opuszczających restaurację jest zresztą więcej. Są to ci, co realnie ocenili, że po prostu tracą czas, bo żadnych fajerwerków kulinarnych już nie będzie. Ja konsekwentnie trwam na posterunku.
W końcu doczekuję się. Na stół wkracza danie główne czyli indyk. Stanowi go dwucentymetrowy plasterek rolady z ciemnym nadzieniem nieokreślonego rodzaju. Mięso jest wysuszone i twardawe. Na talerzu są jeszcze dwa malutkie krokiety ziemniaczane w kształcie gruszek, mają nawet ogonki wykonane z łodyg jakiejś rośliny. Jest ponadto wiklinowy koszyczek zawierający gotowane warzywa – brukselkę, kalafiora i brokuły. Trudno mi wyobrazić sobie bardziej obrzydliwy zestaw zieleniny, chociaż muszę przyznać, że sposób podania jest oryginalny i estetyczny. Nie odczuwam zbytnio upływu czasu, bo w międzyczasie zmieniłem piwo na czerwone wino i spokojnie smakuję kolejne dolewki.
Dostaję pierwszy deser czyli ananas w czymś tam. Jest to kostka ananasowa pod grubą pierzyną białego kremu, który nie ma żadnego smaku, a jedynie potworną słodycz. Bez żalu odstawiam krem po wyjedzeniu owoców.
Sala wyraźnie pustoszeje i raczej zrezygnowany czekam na finał. Nagle i tak słabiutkie światła całkiem gasną. Orkiestra przerywa w pół taktu i gra tusz. W ciemności do restauracji wkracza szereg cukierników niosących tace z ciastami, w które wetknięto iskrzące sztuczne ognie. Doczekałem się na clou tego wieczoru. Zimne ognie rozbłyskują ze wszystkich stron, a autorzy roznoszą osobiście swoje słodkie dzieła wprost do stolików.
Moja cukierniczka ma kilkanaście lat i jest czarna jak heban, szczuplutka i bardzo wysoka, prawie taka jak ja. Ubrana w śnieżnobiały strój z wysoką czapą kucharską na głowie robi piorunujące wrażenie. Przystępuję do degustacji ciastka pokrytego grubą powłoką białego kremu. Katastrofa. Sto procent słodyczy. Nic więcej o flagowym daniu tego wieczoru nie da się powiedzieć. Zostawiam prawie nietkniętą porcję. Ci, co mnie znają, wiedzą, co to oznacza, kiedy rezygnuję z deseru. Łapię kelnera i proszę o kawę. A on – sorry sir, ale w porze kolacji na tej sali kawy się nie podaje. Trzeba iść do baru. Ale jak mógłbym pójść, skoro jeszcze nie dostałem kosza z owocami. I oto jest. Skromny półmisek z gruszką, jabłkiem, bananem, pomarańczą, mandarynką i gałązką daktyli. Wybieram jabłko. Okazuje się miękkie i mączyste. Już wiem, że nadszedł czas zakończenia kolacji wigilijnej. Uświadamiam sobie, że wieczór w restauracji trwał ponad trzy godziny.
P o b y t
Wracam prosto do mojego numeru, aby zastanowić się, jak sobie dalej radzić bez wszystkich przedmiotów codziennego użytku, które zostały w zagubionej walizce. Szybko podejmuję decyzję, która nasuwa się sama. Bagaż jest przecież ubezpieczony i ten fakt zamierzam wykorzystać. Zrobię podstawowe zakupy na koszt ubezpieczyciela.
Schodzę do butiku hotelowego i kupuję podstawowe kosmetyki – pastę do zębów, szczoteczkę i maszynkę do golenia. Na dziś starczy wrażeń. Idę spać.
Nazajutrz po śniadaniu, gdy nadal brak wieści o bagażu, kontynuuję zakupy. Nabywam koszulkę z krótkim rękawem, kąpielówki, spodnie od dresu, klapki i wodę kolońską. Na początek dość, aby w miarę normalnie korzystać z uroków wakacji. Rachunki oczywiście zbieram by przedstawić je w stosownym czasie do rozliczenia. Niestety w hotelowym butiku są same podróbki markowych rzeczy, co sprowadza się do żądania cen oryginałów za naprawdę kiepskiej jakości imitacje. Jednak poświęcenie pół dnia na pójście na zakupy do miasta uznaję za stratę czasu i kupuję co jest.
Zakończenie historii zagubionego bagażu jest pozytywne. Po dwóch dniach otrzymuję telefoniczną wiadomość, że walizkę odnaleziono i niebawem przyleci do Monastyru. Warunek, jak już wspomniałem jest taki, iż muszę ją odebrać osobiście, a przypomnę, że Paradis Palace znajduje się 100 kilometrów od lotniska w Monastyrze (dziś, tj. od 2011 roku jest już nowe, bliższe lotnisko w ). Rezydentka TUI podsyła mikrobus, z którego usług często korzysta. Jadę na lotnisko, w dwie minuty odbieram walizkę i wracam do Hamametu. Płacę uzgodnioną kwotę za kurs, biorę rachunek i idę do pokoju nacieszyć się bagażem. Wszystko w porządku, nic nie zginęło, ale ułożenie moich rzeczy wskazuje, że bagaż był otwierany. Finał przygody ze zgubioną walizką, to rozliczenie, które bardzo sprawnie przeprowadza moja rezydentka. Zwraca mi koszt podróży na lotnisko oraz wypłaca ryczałtem po 50 EUR za każdy dzień zaginięcia walizki. Okazuje się, że rachunki za dokonane zakupy nie były potrzebne. Polityka TUI w zakresie traktowania turystów, którym zaginął bagaż zasługuje na uznanie, bo firma nie zostawia poszkodowanego na lodzie. Niestety większość polskich tour operatorów tak nie czyni.
Ubezpieczenia, które są wykupywane wraz z wycieczką, zazwyczaj, nie uwzględniają sytuacji „czasowego” zaginięcia bagażu. Podróżny musi martwić się o wszystko sam, a ewentualne rozliczenia przeprowadzać po powrocie do kraju. Dlatego od czasu tej przygody zawsze wykupuję dodatkowe ubezpieczenie bagażu w firmie, która honoruje m.in. sytuację opóźnionego dotarcia bagaży. Ja wybrałem Allianz, bo po zapoznaniu się z ofertą większości ubezpieczycieli na polskim rynku, uznałem, że najlepiej ochroni moje interesy.
Kolejny, pierwszy, pełny dzień pobytu rozpoczynam od wyjścia na plażę. Biorę ręcznik, wodę do picia, plecak i idę. Plaża piaszczysta, szeroka, czysta, z palmowymi parasolami ustawionymi na stałe przed kolejnymi hotelami. Gdy spojrzymy w prawo lub lewo wzdłuż linii brzegowej, widać kompleksy hotelowe ciągnące się jeden za drugim aż po horyzont. W każdym kierunku jest ich po kilkanaście, być może nawet kilkadziesiąt.
H o t e l
Hotel Paradis Palace leży nad samym morzem, w środku strefy turystycznej rozciągającej się między Hammametem na północy a Yasmine, nową turystyczną miejscowością satelicką zbudowaną od zera w ciągu ostatniej dekady, na południu. Miasta dzieli odległość dziesięciu kilometrów. Paradis Palace leży około trzy kilometry od Yasmine.
Hotel jest duży, ale architekci z wyczuciem rozmieścili poszczególne budynki na sporej powierzchni i gość nie czuje się przytłoczony tą wielkością. Główne budynki, frontem zwrócone ku morzu, mają po trzy piętra i tworzą kilka skrzydeł załamanych pod kątem prostym i dodatkowo przesuniętych. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, iż kształtem przypomina to nieforemną literę H. Ponadto jest kilka jedno, dwu i trzykondygnacyjnych pawilonów w ogrodzie pomiędzy głównym budynkiem a ulicą biegnącą przez strefę turystyczną równolegle do brzegu morskiego.
Teren otaczający hotel pokrywają schludne trawniki z gajem palmowym. Drzewa sięgają trzeciego piętra i w słoneczne dni zapewniają miły cień. Hotel jest odsunięty od plaży o kilkadziesiąt metrów.
Przestrzeń tą wypełnia duży basen o nieregularnych kształtach, z wyspami i mostkami. Jest tam także jedna, duża zjeżdżalnia, którą można uznać za namiastkę aquaparku. Po minięciu basenu, idąc w stronę plaży, po lewej stronie mamy pawilon, gdzie mieści się kryty basen i siłownia.
Basen typowy dla tego typu obiektów, o długości ok. 15 metrów i maksymalnej głębokości 1,3 m. Siłownia znajduje się w dużej sali gimnastycznej wyposażonej w prosty zestaw do ćwiczeń typu atlas, dwa rowery treningowe, dwa przyrządy do symulacji marszu, ławeczki, drabinki, materace, hantle. Ogólne wrażenie dobre, widać, że ktoś dba o to miejsce. Odwiedzając salę fitness by poćwiczyć, trzeba mieć na uwadze, że dzieci przychodzące na basen, permanentnie wyciągają bateryjki z liczników rowerów treningowych i stepów. Kryty basen jest miłą formą spędzania czasu w sezonie jesienno – zimowym, ale woda jest zdecydowanie zbyt ciepła. Ma ona temperaturę ok. 28o C (jest termometr zanurzony w basenie) i próba pływania powoduje, że człowiek zaczyna się pocić.
Po przeciwnej stronie alejki wiodącej ku plaży, dokładnie vis-a-vis krytej pływalni, znajduje się parterowy pawilon restauracji Neptune. Lokal postawiono z myślą o plażowiczach. Taras frontowy, z kilkunastoma stolikami ocienionymi parasolami, wychodzi wprost na piaszczystą plażę. Umieszczony na tyłach tej restauracji bar i grill na świerzym powietrzu zapewniają dostęp do przekąsek i napojów wczasowiczom wypoczywającym nad basenem. Neptune serwuje ponadto, w postaci bufetu, południowy posiłek gościom korzystającym z opcji all inclusive. Restauracja główna, w budynku hotelu, jest w ciągu dnia nieczynna.
G a s t r o n o m i a
Podwoje restauracji w budynku głównym otwierane są o 18.00 i rozpoczyna się kolacja. Wybór dań – od bufetu sałatkowego, poprzez dwie zupy, bufet mięsny, rybny i drobiowy, kącik tematyczny, gdzie codziennie czeka inna niespodzianka – raz jest to dzień pizzy i makaronów, kiedy indziej owoce morza, itd., ciepłe dania warzywne i wybór deserów, w tym ciasta, ciastka, kremy, owoce i lody. Jakość potraw bez zarzutu, ilość nie do przerobienia. Ogromna pokusa by spróbować choćby po trochu wszystkiego kończy się przejedzeniem. Naprawdę trzeba dużo silnej woli by oprzeć się obżarstwu.
Wybór dań serwowanych w ramach lunchu jest skromniejszy niż bufet kolacyjny w głównej restauracji, ale i tak trzeba się pilnować by nie przesadzić z ilością, zwłaszcza jeżeli pożywiamy się w przerwie plażowania. W ramach posiłku południowego, jest zawsze wybór dziesięciu różnych sałatek i surówek, ryba, coś z drobiu i jakieś mięso, ryż, ziemniaki no i makaron oczywiście. Oddzielne stanowisko serwuje pizzę z własnego pieca, są ciastka, jakiś krem i owoce. Do tego pełna gama napojów. Znacznie więcej niż potrzeba do miłego spędzenia czasu jako przerywnik w opalaniu i kąpielach słonecznych oraz morskich.
Oczywiście najskromniej prezentuje się bufet śniadaniowy. Jednak i tutaj wybór jest taki, zwłaszcza doskonałego, świeżego i chrupiącego pieczywa oraz warzyw i nabiału, jaj gotowanych i omletów, nie wspominając o ciepłych daniach i deserach, że restaurację opuszczamy najedzeni na cały dzień.
P l a ż a
Plaża hotelowa jest przestronna, szeroka, piaszczysta, z bezpośrednim dostępem do morza. Piasek czysty, regularnie sprzątany. Jest kilkadziesiąt słomianych parasoli oraz trochę palm zapewniających możliwość skrycia się w cieniu. Goście mają do dyspozycji plastikowe leżaki z materacami. W pobliżu jest wypożyczalnia sprzętu pływającego, gdzie można również skorzystać z takich atrakcji, jak lot na spadochronie, jazda na bananie czy też windsurfingu. Na własny koszt oczywiście. I tylko w sezonie. Zimą wypożyczalnia sprzętu jest nieczynna.
Dno morskie jest płaskie. Aby dotrzeć do miejsca, gdzie jest półtora metra głębokości, trzeba odejść dobre kilkadziesiąt, a może nawet sto metrów od brzegu.
Po plaży spacerują, od hotelu do hotelu, liczni handlarze pamiątek oraz akwizytorzy usług i atrakcji. Obowiązuje niepisana zasada, zgodnie z którą korzystają oni wyłącznie z przestrzeni pomiędzy wodą, a linią, gdzie zaczynają się hotelowe parasole. Taktyka ich działania jest zawsze taka sama. W pierwszej kolejności zaczepiają turystów, którzy znajdują się na „ich” pasie plaży. A kiedy nie ma tam już nikogo do zaczepiania, podchodzą do linii parasoli i starają się przyciągnąć uwagę osób siedzących na leżakach, czy też ogólnie mówiąc przebywających w strefie „parasolowej”. Gdy im się uda nawiązać kontakt wzrokowy, próbują spowodować, by upatrzona ofiara podeszła do nich i nawiązała dialog handlowy, ewentualnie starają się sprowokować jakikolwiek gest ręki lub kiwnięcie głową, które mogłoby zostać zinterpretowane jako zaproszenie do podejścia do gościa. Dlatego, aby uniknąć nagabywania, trzeba głośno i wyraźnie mówić, we wszystkich znanych językach, „nie, dziękuję”.
Spacer plażą do Hammametu lub do Yasmine, stanowi ciekawe urozmaicenie rutyny hotelowej. Do obu miejscowości można dotrzeć również ulicami, ale wówczas zdecydowanie przyjemniej jest skorzystać z taksówki, bo po drodze nie ma nic godnego uwagi. Taksówki nie są drogie. Kierowcy sami zaczepiają Europejczyków proponując podwiezienie. Aby uniknąć nieporozumień w miejscu przeznaczenia, należy od razu ustalić cenę za kurs – można się umówić na jazdę wg licznika lub za jakąś kwotę ryczałtową.
Y a s m i n e
Idąc bez pośpiechu brzegiem morskim, do Yasmine dociera się w mniej niż pół godziny. Miejscowość ta została wybudowana od podstaw w ciągu minionej dekady, może kilka lat dłużej. W przedsięwzięcie był zaangażowany również kapitał libijski, co dla spostrzegawczego obserwatora jest zauważalne nawet na ulicy.
Trzon Yasmine stanowi kilkadziesiąt kompleksów hotelowych. Jest ich tam czterdzieści, pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt. Standard zróżnicowany, od trzech do pięciu gwiazdek. Opinię najlepszego ma hotel Hasdrubal.
Do poszczególnych atrakcji klienta próbuje się przyciągnąć różnymi metodami. Z myślą o najmłodszych turystach wybudowano hotel Leyla Baya, który ma wygląd zamku Gargamela. Drugim elementem projektu Yasmine jest kompleks apartamentowców. W skali miejscowości, jest to cała dzielnica. Budynki o ciekawym wyglądzie, niewysokie, kameralne, wśród zieleni, blisko plaży. Najciekawszym wszak elementem tego założenia architektonicznego jest kanał wijący się zakolami wśród budynków.
Dzięki temu pomysłowi, mieszkańcy apartamentów mogą parkować własne jachty dosłownie pod swoimi oknami. Kanał, oczywiście, łączy się z morzem poprzez marinę. W miejscu, gdzie kanał przecina nadmorską promenadę spacerową, wybudowano most zwodzony, który pozwala większym jednostkom na zawijanie w głąb osiedla apartamentowców.
Skoro wspomniałem o marinie jachtowej w Yasmine, warto dodać, że jest to bardzo okazały port jachtowy, który umożliwia cumowanie nawet dużym jednostkom. Wypełniają go pełnomorskie jachty pod banderami państw z całego świata od Ameryki, poprzez Europę, po Australię i Nową Zelandię. W basenach portowych mieni się krystalicznie czysta woda, w której można podziwiać ławice ryb. Miałem szczęście spotkać w marinie Yasmine wspaniały, luksusowy jacht motorowy Delphine.
To słynna perła Morza Śródziemnego, od blisko stu lat dostarczająca rozrywki możnym tego świata. Ostatnio, podobno, rodzinie Rotschildów.
Wzdłuż nabrzeża mariny rozciąga się park z trawnikami ocienionymi gajem palmowym. Są tam pawilony mieszczące restauracje, kawiarnie, fastfoody i podobne przybytki. Można wybrać się na pełnomorską przejażdżkę statkiem pirackim lub motorówką na wyprawę wędkarską. Są też turystyczne mini łodzie podwodne.
Kilkaset metrów od mariny znajduje się medina, czyli starówka. Ale ponieważ całe miasto jest nowym projektem, również medina jest nowa. Została ona wybudowana współcześnie z zachowaniem stylistyki tradycyjnych obiektów tego rodzaju w Tunezji. Przy głównym wejściu, od strony alei przecinającej strefę turystyczną, gości wita stado słoni. Bardzo realistyczne, naturalnej wielkości, z gipsu lub podobnego materiału. Takie nawiązanie do Hannibala i czasów, gdy Sahara była zieloną sawanną, po której uganiały się dzikie zwierzęta. Ciekawy akcent, chociaż niepopularny, bowiem Kartagińczycy nie byli Arabami i są raczej wymazywani z pamięci.
Nowa starówka mieści tradycyjny suk, czyli pamiątki, szwarc, mydło i powidło. Do tego nieco gastronomii, mały park. Pomysł ciekawy, jednak jeszcze brak mu klimatu charakterystycznego dla tradycyjnych targowisk orientalnych. Na pewno z czasem się to zmieni.
Oprócz kilkudziesięciu kompleksów hotelowych, nowej – starej mediny i wspaniałej mariny jachtowej, w Yasmine jest mnóstwo sklepów pamiątkarskich, odzieżowych i innych, kilka supermarketów ogólnospożywczych, sporo lokali gastronomicznych, a nawet sztuczne lodowisko.
Można zafundować sobie przejażdżkę dorożką lub na wielbłądzie, albo po prostu pójść na spacer nadmorską promenadą. Stworzono wszelkie warunki, aby przyjezdni mogli wydać swoje pieniądze.
W tym idyllicznym obrazku tkwi jednak pewien minus, którego lepiej być świadomym zanim zdecydujemy się kupić wyjazd do Yasmine. Problem polega na tym, że co najmniej jedna trzecia hoteli w tym mieście nie posiada bezpośredniego dostępu do plaży. Centralną część Yasmine przecina nadmorski bulwar. Po jednej stronie tej okazałej arterii jest położona piękna, szeroka, piaszczysta plaża, po przeciwnej są hotele, sklepy i restauracje. Decydując się na któryś z hoteli położonych w tej części Yasmine, trzeba zdawać sobie sprawę, że na plażę trzeba będzie przejść przynajmniej na drugą stronę ulicy, a w kilku przypadkach dojść sto lub dwieście metrów. Pozostałe wioski turystyczne, które są położone poza odcinkiem, gdzie główna arteria biegnie nad samym brzegiem morza, przylegają bezpośrednio do plaży. Wystarczy zapytać w biurze podróży i wszystko będzie jasne.
H a m m a m e t
Wracamy do Paradis Palace. Decydując się na spacer w przeciwnym kierunku, czyli do Hammametu, trzeba zarezerwować zdecydowanie więcej czasu niż na pieszy wypad do Yasmine. Idąc plażą bez pośpiechu dotrzemy na miejsce po ok. godzinie. Po drodze mijamy niezliczone hotele i tłumy turystów. Brzegiem morza dochodzi się do serca Hamametu, czyli do starego miasta. Jest ono prawdziwe, otoczone murem warownym, wewnątrz suk z pamiątkami i kilka restauracji.
Na zewnątrz starych murów najpierw trafiamy na lokalny cmentarz i okalający go park. Obok jest kilka hotelików, kolejne restauracje, trochę sklepów. W sumie to niewielka miejscowość. Centrum można poznać w pół godziny.
Ciekawostką, którą mijało się podczas spaceru plażą z hotelu do Hammametu w 2009 roku, była rezydencja córki prezydenta Ben Alego i jej męża. Wyróżniała się wyższym i bielszym murem niż śąsiednie wille oraz dyskretną ochroną sprawowaną przez cywila czytającego gazetę w blaszanej budce. Obecnie, po rewolucji 2011 roku, lokator rezydencji na pewno się zmienił.
W a r u n k i m i e s z k a n i o w e
Pokoje w Paradis Palace sprawiają miłe wrażenie. Są jasne i przestronne. Wyposażenie standardowe, łącznie z lodówką i sejfem bez dopłaty. Oczywiście jest TV sat, telefon, balkon oraz obowiązkowo klimatyzacja.
Jest czysto i nie ma robactwa. Mam na myśli karaluchy czy inne pluskwy.
Łazienka zadbana. Jest dwumetrowa wanna, którą można wykorzystywać również jak kabinę dzięki szklanej nadstawce. Jest suszarka. Pokojówka w miarę potrzeb uzupełnia mydełka, szampony i płyny kąpielowe. Przez cały okres pobytu woda w kranie miała temperaturę co najwyżej ciepławą (oceniam, że ok. 40 stopni). Nie było możliwości wziąć gorącego prysznica lub zażyć kąpieli. Dla mnie, był to największy minus hotelu Paradis Palace.
Drugą uciążliwość stanowią stare drzwi wejściowe do pokoju. Są one zrobione ze sklejki, dość tandetne i tak niedopasowane, że pod nimi jest szpara na tyle duża, że po zgaszeniu światła w pokoju nadal jest stosunkowo jasno z powodu poświaty docierającej z hotelowego korytarza przez szczelinę pod drzwiami.
W y p o c z y n e k
Atrakcje hotelowe są typowe. Plaża, kort, basen otwarty, basen kryty, niezła siłownia, sklepiki, małe centrum spa, placyk zabaw dla dzieci. Wieczorami w hotelowej kawiarni standardowe animacje – taniec brzucha, magik z butelkami i dzbankami na głowie, dyskoteka dla młodzieży, konkursy karaoke itp. Bez rewelacji. W hallu głównym jest dostęp do bezprzewodowego internetu.
Można korzystać z opcjonalnych wycieczek. Do Tunisu, a zarazem do Kartaginy i malowniczego Sidi Bou Said jest stosunkowo niedaleko – ok. 60 kilometrów. Podobna odległość dzieli Paradis Palace od innej, dużej aglomeracji – Sousse, Port el Kantaoui oraz Monastyru. Trochę dalej jest do nadmorskiej Mahdii. Podobny dystans trzeba pokonać, by znaleźć się w El Jem, gdzie jest wspaniale zachowany rzymski cyrk. Tam kręcono Quoi Vadis Hofmana. Nieopodal leży miasto Kairouan. Jest to czwarte, najświętsze miejsce muzułmanów oraz tunezyjskie centrum rękodzielników wytwarzających dywany. Jest tam nawet, chyba jedyny na świecie, pomnik dywanu.
Wśród gości Paradis Palace najliczniejszą grupę stanowili Włosi, potem Niemcy, Francuzi i Belgowie, trochę naszych rodaków, którzy w znakomitej większości przyjechali z biurem ITAKA.
Jako gość biura TUI chciałbym pochwalić mojego touroperatora, w tym jego reprezentantów na miejscu, za sprawność, profesjonalizm i troskę o klienta. To się pamięta i docenia.
Aby hotel Paradis Palace uznać za 4* należałoby wymienić drzwi do pokojów na solidne, najlepiej z zamkami na kartę magnetyczną oraz zapewnić ciepłą, czyli o temperaturze powyżej 40 stopni, wodę w kranach.
P o d s u m o w a n i e
Paradis Palace stanowi dobry wybór na spędzenie spokojnych wczasów zarówno dla osób w wieku dojrzałym przez okrągły rok lub dla całej rodziny latem. Równie ciekawą opcją może być przyjazd z małymi dziećmi w okresie poza szczytem sezonu, czyli w maju – czerwcu lub wrześniu – październiku. Ci którzy chcieliby skorzystać z okazji i trochę pozwiedzać Tunezję, powinni zdecydować się na pobyt dwutygodniowy. Krótszy turnus można przeznaczyć na szybkie, stacjonarne „podładowanie akumulatorów” w północnoafrykańskim ciepełku. Gwarantowane zakwaterowanie w przyzwoitych warunkach oraz bardzo dobre jedzenie.
Reszta zależy od naszej własnej inwencji, zasobności portfela, zainteresowań i temperamentu.
Masz pytanie? Chcesz podzielić się opinią? Napisz do autora: tobi@2com.pl
Przeczytaj inne wspomnienia tego autora:
Wrażenia z pierwszej podróży senior travel do Marabouta:
http://www.karawana.fora.pl/tunezja,4/senior-travel-hotel-marabout-sousse,814.html
Tu poznasz wrażenia z drugiego pobytu senior travel w hotelu Marabout:
http://www.karawana.fora.pl/tunezja,4/tajemnica-marabuta-powrot-po-roku,856.html#37900
Senior Travel tym razem do hotelu Prima Life w Skanes
http://www.karawana.fora.pl/tunezja,4/senior-travel-hotel-prima-life-skanes,860.html
Ostatnio zmieniony przez Sławek dnia Sob 14:14, 31 Mar 2012, w całości zmieniany 6 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
Duch .
Dołączył: 28 Gru 2006 Posty: 1660 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 7:35, 27 Lis 2011 Temat postu: |
|
|
Pomimo braku zdjęć opis jest tak dokładny że wszystko można sobie wyobrazić.
Bardzo ciekawa relacja z hotelu i okolic. Jestem pod wrażeniem i chętnie poczytałbym więcej takich opowiesci. |
|
Powrót do góry |
|
|
Sławek
Dołączył: 14 Cze 2011 Posty: 6 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Nieporęt
|
Wysłany: Nie 18:14, 27 Lis 2011 Temat postu: |
|
|
dzięki za miłe słowo, drugie moje opracowanie jest dwa wiersze niżej w tej samej grupie nt marabuta w sousse, tutaj deser - [link widoczny dla zalogowanych]
a propos zdjęć to na karawanie jest dość nietypowa procedura ich wstawiania, może kiedyś to zrobię
dzięki jeszcze raz
miłego wieczoru |
|
Powrót do góry |
|
|
J@anna Stały Bywalec Karawany
Dołączył: 08 Lut 2006 Posty: 1017 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa
|
Wysłany: Nie 18:50, 27 Lis 2011 Temat postu: |
|
|
Duch ma rację. Opisy niezwykle dokładne i plastyczne, jakby się tam było
Gratuluję i do zobaczenia w Mahdii. J@anna |
|
Powrót do góry |
|
|
Duch .
Dołączył: 28 Gru 2006 Posty: 1660 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 6:02, 29 Lis 2011 Temat postu: |
|
|
Zdjęcia wkleja się jak na większości forów ale już śmigam obejrzeć je w tripadvisor. |
|
Powrót do góry |
|
|
Jagoda Saharyjski Motylek
Dołączył: 10 Lut 2006 Posty: 2051 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: wszechświat
|
Wysłany: Wto 11:16, 06 Gru 2011 Temat postu: |
|
|
Z przyjemnością poczytałam o tym hotelu. To prawda, że w Hammamet Yasmine większość hoteli nie na przylegającej do nich plaży. Ostatnio będąc w hotelu Sandra (koło słoni) też musiałam maszerować na promenadę. Nie wiem dlaczego ale mimo opcji all inclusive na plazy płaciłam za napoje. Jeszcze się z tym nie spotkałam. Generalnie opis Hammametu pokrywa się z tym co ja zobaczyłam, bo byłam w starej jego części ale tez i w nowej. Tyle, że ja wylatywałam z nowego lotniska i dojad do Hammametu zajął nam dużo mniej czasu. Chętnie jednak zobaczyłabym zdjęcia z tej wyprawy. Jestem ciekawa co rozpoznam a co wyda mi się nieznane. |
|
Powrót do góry |
|
|
Jagoda Saharyjski Motylek
Dołączył: 10 Lut 2006 Posty: 2051 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: wszechświat
|
Wysłany: Sob 17:02, 10 Gru 2011 Temat postu: |
|
|
hejka, Sławku wiele miejsc ze zdjęć które mi podesłałeś na prywatną skrzynkę uruchomiły w mojej główce mnóstwo wspomnień. Przyznaję, że chętnie obejrzę też inne. Może z wycieczek np. Kartagina, Tunis, Sahara i tp. Wprawdzie na Saharze byłam, ba nawet nocowałam w namiocie przez 2 noce (grudzień 2007 ale było ok), Kartaginę obejrzałam w maju 2011. Ale nie byłam w Muzeum Bardo. Polecam się jako miłośniczka Tunezji. |
|
Powrót do góry |
|
|
lukerad72
Dołączył: 01 Cze 2015 Posty: 1 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 8:58, 01 Cze 2015 Temat postu: |
|
|
Dobrze wspominam Hammamet. Fajna miejscowość, dużo możliwości, ciepło jak to w Tunezji, etc. polecam. |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|